Nadbużanina „Obrazki” o prześladowaniu unitów podlaskich

Represje, którym carska Rosja poddała podlaskich unitów, znalazły oddźwięk w publicystyce polskiej i zagranicznej. Jednym z autorów, który w XIX wieku informował opinię publiczną o tych prześladowaniach, był piszący pod pseudonimem „Nadbużanina” Józef Barwiński[1]. W 1882 roku na łamach Gazety Krakowskiej opublikował on cykl zatytułowany „Na Podlasiu. Obrazki z ostatnich czasów”. Literat w barwny sposób ukazał w nim fakty znane z innych źródeł, żywym językiem odmalowując bohaterstwo unitów i okrucieństwo prześladowców.

Informacje o życiu i działalności Józefa Barwińskiego zebrała i opublikowała Lucyna Hordejuk[2]. Publicysta urodził się 1 listopada 1849 roku w folwarku Dubów w gminie Łomazy koło Białej Podlaskiej. Jego rodzicami byli Ksawery Barwiński herbu Achinger i Julia Kołaczkowska. Józefa ochrzczono w kościele Św. Anny w Białej Podlaskiej. Chłopiec kształcił się w Siedlcach i Warszawie. Wziął udział w Powstaniu Styczniowym, po upadku którego emigrował do Galicji. Przebywał głównie w Krakowie, gdzie pracował w wydawnictwach ludowych. Jego artykuły ukazywały się m.in. na łamach następujących czasopism: „Sobótka”, „Gazeta Narodowa”, „Zagroda”, „Przyjaciel Domowy”, „Włościanin”, „Gwiazdka Cieszyńska”, „Dziennik Poznański”, „Niedziela” oraz „Gazeta Krakowska”[3]. Na początku lat 70. XIX wieku wyjechał do Brukseli, a później przeniósł się do Paryża. Redagował dwutygodnik „Kurier Paryski” (1881-1882), który jako organ patriotyczny Polski podejmował tematykę polityczną, literacką i społeczną. Równocześnie był stałym współpracownikiem drukowanego we Lwowie w latach 1874-1978 tygodnika „Ruch Literacki”. W 1880 roku w Chicago jako Alfred Barwiński opublikował książkę „Obrazki i opowiadania obozowe”.

Józef Barwiński zmarł w Paryżu w grudniu 1883 roku jako człowiek, który swoją działalnością publicystyczną wywarł wpływ na kształtowanie się postaw patriotycznych wśród Polaków w kraju i na emigracji.

Tematem, który żywo interesował Józefa Berwińskiego, była kwestia unicka. W 1874 roku, kiedy to wybuchły krwawe prześladowania unitów na Podlasiu, zaangażował się w inicjatywę wybicia brązowego medalu upamiętniającego ich bohaterstwo. Medal przedstawia na awersie krzyż z potrójnym godłem Rzeczypospolitej z inskrypcją w otoku: „Braciom Rusinom pomordowanym przez carat Moskiewski za wierność dla Kościoła i Polski 1874”. Na rewersie wypisane zostały nazwiska męczenników oraz inskrypcja: „Województwo podlaskie i lubelskie Polubicze-Drelów-Pratulin”. Medal znajduje się obecnie w kościele w Polubiczach.

W 1879 roku w Chicago pod pseudonimem Nadbużanina została wydrukowana jego książka zatytułowana „Józef Koniuszewski, wspomnienia z czasów prześladowania Unitów na Podlasiu”. Z kolei w 1880 roku ukończył pisać zbiór opowiadań zatytułowany „Na Podlasiu. Obrazki z ostatnich czasów skreślił Nabużanin”. Ukazywały się one cyklicznie w 1882 roku na łamach „Gazety Krakowskiej” (numery 43-66) i przedrukowywane były w wydawanym w Poznaniu tygodniku dla rodzin chrześcijańskich „Niedziela” (numery 395-421).

Cykl „Na Podlasiu” opisuje męczeństwo unitów w Pratulinie, przesłuchania aresztowanych unitów w Janowie, postawę Pawła Pikuły w czasie represji oraz prześladowania w Łomazach. Wątki te ukazane zostały już na łamach prasy krajowej w 1874 roku. Barwiński w „Obrazkach z ostatnich czasów” przedstawił je w stylu zbliżonym do reportażu literackiego, łączącego materiał autentyczny z fikcją literacką. Dzięki temu dzieje męczeństwa unitów mogły dotrzeć do czytelnika w przystępnej i atrakcyjnej formie. Jednocześnie dzieło Barwińskiego jako tekst źródłowy wymaga krytycznego podejścia umożliwiającego oddzielenia faktów od fikcji. W odniesieniu do życia Pawła Pikuły zająłem się tym w książce pt. „Wierny ojców wierze. Paweł Pikuła wobec martyrologii unitów podlaskich” (Unitas, Siedlce 2015). Porównując dzieło Barwińskiego z innymi tekstami źródłowymi wypada stwierdzić, że zasadniczo przedstawił on wydarzenia zgodnie z faktami, które jednak okrasił szczegółami bądź to trudnymi dziś do zweryfikowania, bądź też odbiegającymi od rzeczywistości. Przykładem może być wiek Pawła Pikuły, który według Barwińskiego podczas zajść w Pratulinie był osiemdziesięcioletnim starcem, a w rzeczywistości miał trzydzieści osiem lat.

Biorąc pod uwagę kult Błogosławionych Męczenników z Pratulina dużo poważniejszym problemem jest podana przez Barwińskiego lista zamordowanych unitów, która od potwierdzonej przez badania historyczne różni się pod względem ilościowym jak i personalnym. Przyjmowana obecnie lista obejmuje trzynasty męczenników, zaś Barwiński wymienił czternastu. Barwiński wspomniał o rannym Wojciechu Leoniku, natomiast nie wymienił go wśród poległych, natomiast obecnie bł. Wincenty Lewoniuk wskazywany jest jako pierwszy z męczenników. Ponadto Barwiński Wymienił Onufrego Tomaszuka i Onufrego Wasyluka, a dziś wiadomo, że chodzi tu o jedną osobę znaną pod dwoma nazwiskami: Wasyluk vel Tomaszuk. Na współczesnej liście męczenników historycy nie wymieniają też Michała Franczuka.

Można zatem stwierdzić, że lektura „Na Podlasiu” autorstwa Nabużanina ma swoją wartość historyczną przede wszystkim jako przykład opartej na faktach publicystyki upamiętniającej represje wymierzone w unitów przez carską Rosję, publicystyki budzącej w opinii publicznej podziw wobec bohaterstwa unitów gotowych poświęcić wszystko za świętą wiarę ojców.

Piotr Pikuła

Poniżej znajduje się tekst „Na Podlasiu. Obrazki z ostatnich czasów skreślił Nabużanin” przepisany zgodnie z wersją opublikowaną na łamach „Gazety Krakowskiej” w 1882 roku.

Gazeta Krakowska, Nr. 43. Kraków, Niedziela dnia 9 Kwietnia 1882 Rok II.

Na Podlasiu. Obrazki z ostatnich czasów skreślił Nabużanin

1)

Niech się krew leje strumieniem,
Krew ta w niebie zapisana,
Ona spłynie pokoleniem,
Kar i nieszczęść na tyrana.
S. Garczyński.

Chociaż moc wroga na nas się uwzięła
Choć tak nad naszą pastwi się krainą,
Wiemy, że jednak – Polska nie zginęła
Bo jeszcze za Polską giną.
A. B.

Zofii Starkiewicz wygnance z Podlasia na pamiątkę naszej starej przyjaźni ofiaruje Autor.

 

Po nieszczęśliwym upadku naszego ostatniego powstania, Moskwa wytężyła wszystkie swe siły dla wytępienia i zmoskwiczenia zwyciężonych.

Postępując bez przerwy w dziele „obrusienja”, przygotowała Rusi Podlaskiej ten sam los, jaki jeszcze w 1839 spotkał Litwę, sądząc że lud ten, zostawiony sam sobie, bo od dawna systematycznie starano się go poróżnić z klasami intelligentniejszemi, siejąc wzajemną nienawiść i swary, łatwym będzie dla niej łupem.

Nie biorąc jednak w rachubę gotowości do poświęceń i męztwa tego ludu, o jakiem wyobrażenia nawet nie miała, Moskwa ciężko się zawiodła. Nie tylko bowiem nie potrafiła dokonać zamierzonych planów, ale w dodatku stworzyła sobie nieprzejednanych wrogów.

Krwawe dragonady z 1874 przekonały, że łatwiej Ruś Podlaską wytępić do szczętu, niż nakłonić ją do widoków caratu i wydrzeć z jej serca to, co dotąd tam jak skarb najdroższy było chronionem.

Obałamucony chwilowo, po upadku ostatniego powstania, zdradzieckiemi podszeptami diejatielej, Lud przejrzał wkrótce, a dostrzegłszy zastawiane sidła nie dał się w nie ująć. Kiedy namowy diejatielej i zaprzedanych Moskwie Apostołów nie skutkowały, wtedy dzikość mongolska wyszła na jaw, bo ostatniem słowem caratu jest zawsze knut.

Obficie popłynęła krew podlaska, a nieszczęśliwa ta kraina stała się widownią scen, jakie w naszem cywilizowanem stuleciu, chyba w Dahomeju lub między ludożercami Oceanji zdarzyć się mogą.

Moskwa zadała kłam mniemaniu, jakoby ludzkość tyloma wiekami usilnej pracy, przynajmniej wolność sumienia zdobyć potrafiła, bo pod ojcowskiemi rządami ubóstwionego białego cara, nawet tej swobody próżnoby szukać.

Prowadząc barbarzyńskie prześladowania religijne, Moskwa starała się ukryć ich przed światem, zagłuszyć jęk mordowanych, aby nie świadczył przeciw niej przed Sądem ludzkości i dziejów, bo dzikość azjatycka umiała zawsze pokrywać pozorami cywilizacji i tolerancji.

Wiadome są powszechnie, bezczelnie ogłaszane przed Europą kłamstwa, jakoby Lud Podlaski, nie tylko dobrowolnie przyjmował, ale nawet usilnie prosił o zmianę wiary.

Krew Polubicz, Drelowa i Pratulina, mogiły w Rudzieńskim lesie, stos płomienny wieśniaczej rodziny w Kłodzie, setki zakutych w łańcuchy gnane na Syberję, protestowały przeciw fałszom moskiewskim, nadto znaleźli się w kraju ludzie, co nieobawiając się prześladowania rządu, postępując za głosem obowiązku i sumienia, nie lękali się zerwać zasłony kryjącej zbrodnie i ogłaszać przed światem dzieje zbrojnego apostolstwa w XIX wieku.

I ja byłem jednym z tych ludzi.

Urodzony i wychowany wśród Ludu tego, zżywszy się z nim, jako naoczny świadek męztwa jego i cierpień skrzętnie notowałem wszystkie czyny jego zasługujące na pamięć, jak również demaskowałem chytrych barbarzyńców. Podając czci potomnych nazwiska męczenników z pod strzechy słomianej, oddawałem jednocześnie publicznej pogardzie nikczemne narzędzia caratu, wojskowych plamiących swe szlify morderstwem i kradzieżą. Przewódcy dragonnad Podlaskich, tacy Gromekowie, Sztejny, Tury, Kutaniny, Aleszki, Dewele, Gubanjowy, Klimeńki, znajdywali sprawiedliwa ocenę swych czynów. Wszystko cokolwiek o nich pisałem jest najściślejszą prawdą, nie moja wina, jeżeli czyny tych panów, zdają się niepodobne do wiary.

Fakta opowiadałem zawsze te tylko, których byłem naocznym świadkiem, lub od naocznych wiarogodnych świadków słyszałem.

Pomimo różnych przeszkód i niejednokrotnego niebezpieczeństwa, zdołałem prawie wszystkie ważniejsze wypadki podać do publicznej wiadomości w „Dzienniku Polskim”, „Gazecie Narodowej” i „Ojczyźnie” które mi swe szpalty łaskawie otworzyły.

Bolejąc nad cierpieniem mych braci, nad krwią obficie wytoczoną, radowałem się jednocześnie, widząc że z drogi obowiązku nie schodzą, że stoją mężnie na ostatnim szańcu, za jakim powiewa narodowa nasza chorągiew, a pociski wrogów odpadają bezsilne od nich jak od skały granitowej.

Kiedy słowa moje znalazły echo w sercach rodaków i grono ludzi dobrej woli, pojmujących wielkie znaczenie wypadków podlaskich, postarało się o oddanie czci bohaterom w siermięgach, na jaką zasługiwali, a z ciemięzców spadła maska i wzgarda wszystkich uczciwych napiętnowała im czoła, najlepszą to było dla mnie nagrodą.

Dziś na obcej ziemi, raz jeszcze biorąc pióro do ręki w tej sprawie, raduję się choć wspomnieniem tego Ludu, co dotrwał na szańcu, pomimo mąk piekielnych i przemocy wroga, który czy to pod kulami żołdactwa, czy krajany knutami kozackiemi, czy na stepach Sybiru lub w głębi turmy, pozostał zawsze tym samym.

Krew więc przelana nie popłynęła darmo, lecz użyźniła rolę pod plon przyszły.

Idea, która męczenników i wyznawców znajduje zwyciężyć musi.

Zwierzęca, brutalna siła, w walce z siłą ducha ulegnie.

Sprawiedliwość już zaczyna dosięgać wrogów naszych, carat minowany dłoniami własnych synów, chwieje się na spróchniałych podstawach.

Może nie długo uderzy godzina sprawiedliwości, godzina, w której na nowo przed światem rozwiniem poszarpaną w bojach i spluskaną krwią walecznych chorągiew naszą.

Wtedy jak ciężki sen wspominając lata niewoli, uwijem w laury groby tych, co krwią swoją potwierdzili śluby Horodła i Lublina jednoczące bratnie narody.

Opowiadania i fakta w tym zbiorze zawarte, były jak już mówiłem, nie raz powtórzono przez dzienniki nasze jak obce.

Zebrałem je na nowo, dopełniwszy tak z własnych wspomnień, jako też z materjałów przez ludzi dobrej woli dostarczonych, w nadziei, że rodacy mile przyjmą tę kartę z martyrologji naszej.

Bruksella d. 10 Stycznia 1880.
Nadbużanin.

 

Pratulin.

I.

Któż dziś nie słyszał o Podlasiu? kto nie uwielbiał bohaterstw a dzieci jego? z jakiem stawili czoło napaści tyrana chcącego im wydrzeć wiarę Ojców.

A wszak nie dawno jeszcze, ta zawsze patryotyczna i poczciwa kraina była niejednokrotnie celem szyderstw i lekceważenia.

Natura Podlasiaka, podług wielu, była synonimem niedołęgi, a Podlasie, w ich przekonaniu, jakimś krajem dzikim, w którym prócz piasku i błota nic nie ma.

Doprawdy, jesteśmy przekonani, że nawet i tacy by się znaleźli, co krainę tę za jakąś przeklętą ziemię uważali, a ludność jej za jakieś obce, nieznane plemię, karmiące się leśnemi korzonkami, odziewające w skóry zwierząt od których nie wiele się różni. – Znamy zaś osobiście nie jednego, który nazwę Podlasiaka za obrazę by poczytał.

Pewnego razu znajdując się w jednym zacnym domu tej prowincji, słyszeliśmy jak pewien młodzik, awansowany z drugiej czy trzeciej klasy gimnazjalnej na obywatela miejskiego, na zapytanie córek gospodarza domu, czy jest Podlasiakiem, przyjął z okropnem oburzeniem, dziwiąc się jak można go było o coś podobnego posądzać, nie zwracając uwagi, że w domu podlaskiem i w-obec rodowitych Podlasiaków odezwanie się takie było co najmniej niegrzecznem.

Antagonizm ten prowincjonalny, jest jedną z naszych wad narodowych, z której do dziś dnia nie wyleczyliśmy się jeszcze jak i z wielu innych naleciałych z Zachodu.

We Francji tak samo, Paryżanin np. z Chaussée d’Antin, ma się za coś lepszego od mieszkańca łacińskiego kwartału, ten znów od Belvilczyka, wszyscy zaś razem od prowincjonalisty. – Burgundczyk nie zaniedba przypiąć łatki Normandowi, Marsylczyk, Bretończykowi etc.

Nie myślimy bynajmniej dochodzić, kto z nich ma słuszność, bo to nie wskazałoby nam racjonalnej przyczyny naśladowania Francuzów pod tym względem.

Od wieków złączeni w jedno ciało polityczne, następnie związani silniej nieszczęściem, mając wspólny cel i wspólnego wroga, nie mamy żadnego powodu do takiego antagonizmu, który nawet w naszem obecnem położeniu jest błędem, bo przeszkadza tak potrzebnej a nawet koniecznej jedności.

Przyznajemy że w zwyczajach, obyczajach, języku nawet, różnych naszych prowincji, znajdujemy wybitne różnice lecz to nie tylko nie dowodzi, aby którekolwiek z tych zwyczajów zasługiwały na pogardę, ale także nie wskazuje przyczyn, dla których jedna prowincja gorszą ma być od drugiej.

Wszystkie bez wyjątku zwyczaje nasze, jako cecha narodowa i spuścizna Ojców, winny być ściśle przestrzegane, a dopóki jaka część kraju naszego, nie odstąpiła narodowej chorągwi, dopóki nie sprzeniewierzyła się obywatelskim obowiązkom, dopóki pozostaje wierną idei polskiej, dopóty nikt niema prawa potępiać jej, ani też uważać za gorsze od innych.

Wypadki ostatnie, spodziewamy się, przyczynią się do zmiany zdania o Podlasiu, tem bardziej, że doprawdy nie wiadomo z jakiej przyczyny tak było lekceważonem.

Nie posiada ono wprawdzie cudownych krajobrazów pogranicza Węgier, lub Krakowskiego, ani też bujnych i rozległych stepów Ukrainy, lecz nie jest znowu tak ponurem i dzikiem, jak, to sobie niektórzy wyobrażają.

Nad brzegami Bugu, opływającego Ruś Podlaską, spotkać można wiele pięknych widoków, tak samo znajdą się one i we wnętrzu krainy. Nie brak także pamiątek historycznych dowodzących udziału, jaki brała ta prowincja w życiu narodowem; tu mieszkał także długi czas wielki Kościuszko, tak przed wyjazdem do Ameryki, jakoteż po powrocie, nim wystąpił na pole dwóch ostatnich walk niepodległej Rzeczypospolitej.

Położenie Podlasia jest wprawdzie płaskiem, z rzadka tylko pagórkowatem, urozmaicają go jednak obszerne jeszcze lasy, pełne zwierzyny, w których myśliwy znajdzie miłą zabawę, a drwal i węglarz zarobek, przytem liczne jeziora i rzeki. Gleba choć nie tak żyzna jak Sandomierska lub Podolska, nie składa się wszakże jedynie z błota i piasku, przeciwnie, za dobrą uprawę wywdzięczy się sowicie i da chleba dostatek. Niskie wprawdzie, słomianemi strzechy kryte chaty Podlasia, lecz zacisznie i ciepło w nich, a drzwi ich nigdy się nie zamkną przed gościem i podróżnym.

A lud? – No, o ludzie mówić już nie ma co! bo znają go dziś i uwielbiają wszyscy.

Rusin Podlaski nie ma rzeźwości Krakowiaka, ani też buty i hulaszczej natury Ukraińca, zbliża się więcej do Litwina i Białorusina, ponury bowiem i skryty jak tamten. – Piosnka jego żałosna, jednotonna, jakby chciał wyrazić w niej cierpienia swoje i bole, uległy, zdaje się pokorny, choć nie płaszczący się, w duszy posiada jednak hart niepospolity, z natury zawzięty, ma jednocześnie serce złote.

Zrób mu co dobrego, poratuj w nieszczęściu, a kupiłeś go na zawsze, lecz za to dotknij go w czem, dokucz, nie zapomni ci tego póki życia i prędzej czy później odpłaci. – Zwyczaje rodzinne i narodowe, wiarę ojców, kocha nad życie, dla niej gotów na wszystko, czego też świetne złożył dowody.

Wracając w owe czasy, kiedy Ruś Podlaska krwią swoich dzieci składała dowód, że stuletnia burza nie potrafiła zniszczyć plonu zasianego w Horodle, Lublinie i Brześciu, tą krwią także piętnowała czyny ludzi czcigodnych imienia Rusina, zajdźmy do małej wioski, a raczej osady nad brzegami sinego Bugu, nie dawno nie znanej wcale nie tylko obcym, ale wielu nawet mieszkańcom dalszych okolic tej samej ziemi, dziś za to miejscowości historycznej, wiadomo bowiem, jak się odznaczył Pratulin, gdzie się odgrywa niniejsze opowiadanie.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 44. Kraków, Środa dnia 12 Kwietnia 1882.

2)

(Ciąg dalszy).

II.

Wioska ta, czyli osada, składająca się bowiem tylko z dwóch kościołów, jednego unickiego, drugiego łacińskiego, oraz mieszkań parobków dworskich, tak zwykle cicha, dziś pełną była ruchu i gwaru.

Od trzech dni zbierały się tłumy ludu, które wzrosły wreszcie do paru tysięcy, choć nie zebrał ich żaden odpust ani jarmark, wypadki tak ważne zwykle, w cichem życiu podlaskich wieśniaków. Jarmarków w Pratulinie nie bywało, kalendarz także nie wskazywał żadnego święta, osada cała jednak była zapełnioną licznie zebranymi z okolicznych siół, wieśniakami, którzy nie mając się gdzie podzieć, koczowali około cerkwi, plebanji, na drodze, a nawet polu, pomimo dokuczliwego mrozu, był to bowiem miesiąc Styczeń.

Ważna też przyczyna lud ten zgromadziła, groziło bowiem niebezpieczeństwo wierze jego, profanacja świątyniom, zebrał się więc dla ich obrony.

Nie miał jednak zamiaru powstawać zbrojnie przeciw gwałcicielom, chciał tylko nie dopuścić, aby zaprzaniec, mieniący się księdzem, bezcześcił ich świątynię, gdzie od tylu lat odbywała się służba Boża, gdzie ich przyjmowano na łono chrześcijaństwa i ostatnie oddawano posługi, gdzie wreszcie tak długo słuchali nauk z ust swego pasterza.

Nie było już zacnego tego kapłana! Ks. Józef Karmanowicz, proboszcz Pratulina, zabrany z parafii przez moskali, trzymany był w Siedlcach pod dozorem policji, a miejsce jego zajął świętojurca Urban.

Wkrótce też po swojem przybyciu, wystąpił z nabożeństwem czysto schyzmatyckiem, co widząc parafianie, oderwali nikczemnika od ołtarza i wyrzucili z cerkwi, którą zamknęli.

Aby mu nie dać odprawiać nabożeństwa, jak również na wieść o zbrojnem apostolstwie Moskwy, o krwi już przelanej w Drelowie, zebrali się wszyscy prawie parafianie Pratulińscy, przytem wielu włościan z innych parafji do wspólnej obrony.

Trzeci dzień właśnie zaświtał, jak ludność ta, wśród której wiele było kobiet i dzieci, koczowała tak w około cerkwi, lub przy rozpalonych na drodze i polu ogniskach, gotowa na wszystko, byle tylko obronić swą świątynię i nie dopuścić wrogich innowacji.

Wynurzywszy się z złocisto-purpurowych obłoków, wzbiło się słońce na Niebo, przeglądając się w zamienionym w zwierciadlaną taflę Bugu i rozpraszając szare złociste, zabarwione purpurą mgły unoszące się zwolna nad ziemią. Miljony brylantowych iskier połyskiwały na pokrytym śniegiem polu i dachach, dymy zabarwione z lekka słoneczną purpurą wzbijały się prosto ku Niebu, rozpływając się wyżej w powietrzu i mieszając z unoszącemi się zwolna mgłami. Na krańcach widnokręgu siniały spowite w ciemnych tumanach lasy, szczyty ich tylko gdzieniegdzie połyskiwały srebrzystemi konary w promieniach wzbijającego się coraz wyżej słońca.

Dzień był piękny lecz mroźny, na to wszakże nie zważali zebrani, lecz grzejąc się koło ognisk lub tupiąc nogami nie ustępywali. Przed progiem cerkwi kilkudziesięciu wieśniaków pod przewodnictwem członków bractwa, klęcząc śpiewało różaniec, inni znowu zebrani w gromadki, albo posilali się przyniesionem jadłem, albo rozmawiali o nieszczęśliwych obecnych czasach.

Przy jednem ognisku rozłożonem zaraz za cmentarzem cerkiewnym, gawędziło kilkunastu zgromadzonych różnej płci i wieku wieśniaków.

– I szczo to z toho bude? – odezwał się jeden.

– Ha bude szczo Boh dast’, – odpowiedział drugi, – dobroho to wże ne bude, bo jak moskal zabrawsia raz wże do nas, to wże ne odczepytsia, pokil wsich ne wydusyt, abo na moskaliw ne pererobyt.

– O nedoczikanie jeho, szczoby win mene na moskala pererobyw, – zawołał młody Onufry Wasyluk ze wsi Zaczopek, siedzący między dwoma kobietami, swoją żoną i matką.

– Tak szczo jemu zrobysz? – rzekł inny, w średnim wieku, dość apatycznej i smutnej twarzy, siedzący z głową zwieszoną, abo to win syły ne maje. – Bacz Lachy powstanie robyły i jak dowho byłysia a pobyw ich, to i nas pobje.

– To nechaj pobje, – zawołał Onufry, – naj mene zaraz zabje, a dla toho na suzmatyka ne pererobyt.

– Oj czom to my tohdy z Lachami na nioho ne piszły, toby toho teper ne było, – rzekł inny.

– Oj prawda! – dodał drugi, stojący za nim, – pany to prawdu tohdy mowyły, szczo jak win ich pobje, to doberesia do nas, tak i dobrawsia suczij syn.

– A pamiatajete wy lude, – odezwał się stojący obok,– szczo to win nam howorył jak powstanie buło, jakij to win dobryj bude dla nas, i zemlu nam daruje, i niczoho płatyty ne budemo, abyśmo ino z Lachamy ne trymały.

– Win znaw szczo robyt, – rzekł drugi, – czuł dobre szczo Lachy sami joho ne pobjut, ale jakbyśmo my sia szcze wziały, toby joho ni jednoj nohy tutki ne zistało, tak i ne chtiw szczobyśmo z Lachamy trymały, bo tak pobyw ich persze, a teper bere sia do nas.

– To berim sia i my do nioho lude ,– zawołał Onufry, – berim sia wsi i stari i małi, a wyhaniajmo toho sobaczoho syna.

– Jakij ty zuch Onufreju, – rzekł jego sąsiad,– a szczo mu zrobymo, szczoby to jak dawno, jak szcze buło powstanie, toby i dobre buło, a teper szczo? Pany ne pijdut, a i z naszych ne wsi, tak szczo bude?

– Ałe czoho toj suczij syn wid nas chocze, – rzekł inny, – taż i podatki płatymo, i rekruta dajemo, i stójki, i furmanki, i szarwarki, i składki, to na kancelarju, to na wijta, to czort znaje na szczo, i czoho szcze chocze?

– A szcze chocze, szczobyśmo i wiru naszu witdały, za tuju zemlu szczo nam daruwaw – dodał inny.

– Oj darowaw, – odezwała się jedna z kobiet, – szczob jeho kolki z takim darowaniem, darowaw szczo panam wkraw, a nam szcze każe za toje płatyty, i zaberaje szczo czołowik zapraciuje sobi.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 45. Kraków, Piątek dnia 14 Kwietnia 1882.

3)

(Ciąg dalszy).

Lipsza wże buła pańszczyna, – rzekł inny.

– I prawda szczo lipsza. jak czołowik maw dobroho pana, to czoho brakowało, – dodał obok stojący. Odrobiw swoje, a za to ne zna w ani podatków, ani szarwarków, ani stójki, ani naczelnika, ani wójta. I od rekruta pan czasom oboroniw, i dobre buło. Buwało treba chliba na weśni, idy do pana, treba dobytku, idy do pana, treba zemli, idy do pana, a topir szczo. Jak buw złyj pan, to szczo inszoje, ałe takich buło mało, a i to szcze lipsze jak z tymi moskalami.

– Teper jak czołowikowy bida, – rzekł drugi, to do koho pijde? – do pana ne ma po szczo, bo sam niczoho ne maje, do moskala chyba, abo naczalnyka, ałe jemu to treba szczoby czołowik szcze szczo daw.

– Oj z czortom podiłyszsia tym, szczo od moskala distanesz, – odezwała się jedna z kobiet – dla neho szkiru derty z ludej, to szczo insze.

Nagle gwar powstał w tłumach zebranych wieśniaków i wszystko co żyło biegło ku cerkwi.

– A szczo tam takoje? – zapytało kilku.

– Moskali idut! naczalnyki i żandary, – odrzekł jeden z biegnących, chodit’ lude chutsze pod cerkow’.

– Chodymo! zawołano i wkrótce wszyscy zebrani otoczyli zbitym tłumem cerkiewkę oczekując w milczeniu dalszych wypadków.

Jeden ze starców wzniósł nad głowami ludu krzyż używany przy procesyach, a cztery kobiety przenośny ołtarzyk Matki Boskiej.

– Pamiatajte chłopci, odezwał się starzec trzymający krzyż, trymajmosia, wsi za odno, naj nas utt wsi pobijut’ a ne odstupajmo.

– A jużci, zawołano, – koły ide za wiru to nema szczo.

III.

Na drodze z powiatowego miasta Janowa zabłysły w promieniach słońca bagnety i dał się słyszeć po zamarzniętej ziemi ciężki miarowy krok maszerującego ściśniętą kolumną bataljonu grenadjerów. Wojsko zbliżywszy się do cerkwi, stanęło naprzeciw zgromadzonego ludu, a przed szeregami ukazał się na koniu dowódca podpułkownik Stejn; wkrótce zaś nadjechał bryczką naczelnik powiatu Konstantynowskiego Kutanin z naczelnikiem ziemskiej straży Klimeńkiem, a za nimi na wozie kilku strażników ziemskich i żandarmów.

Cisza zapanowała w tłumie wieśniaków, tak dotąd gwarnym. Lud przejął się ważnością chwili i przygotowywał na ofiarę, którą miał spełnić. Wiedząc, że wkrótce może krew jego popłynie, ofiarowywał ją z ochotą.

Prawdziwie uroczystą była ta chwila. Przeciw sobie stały dwie siły, mające zetrzeć się wkrótce w śmiertelnym boju; lecz kiedy z jednej strony połyskiwały lufy karabinów i ostre bagnety, szczękały szable oficerów, stukały szaszki żandarmów i ziemskiej straży, z drugiej za to orężem całym był tylko krzyż Chrystusowy i pierś naga.

Była to walka Archanioła ze smokiem, siły brutalnej, zwierzęcej, z duchem i ideą.

Naczelnicy obaj wysiadłszy z bryczki, której kazali na bok odjechać, zbliżyli się do ludu.

– Cóż wy ! – krzyknął groźnie Kutanin – buntujecie się? Jak śmieliście wyrzucać księdza z cerkwi i nie dopuszczać mu odprawiać nabożeństwa?

– Bo to nie ksiądz, a schyzmatyk – odrzekł jeden z wieśniaków – i my nabożeństwa jego nie chcemy.

– Wam nie wolno nie chcieć – krzyknął Kutanin. – Car każe, słuchać trzeba! To dla waszego dobra przysyłają nowych księży, na miejsce tamtych, co wasz obrządek zepsuli i na łaciński przerobić chcieli.

Gwar oburzenia między ludem przyjął te słowa Kutanina.

– Tamci byli prawdziwymi księżmi – wołano – a ten schyzmatyk, odszczepieniec; my znać go nie chcemy i do cerkwi nie puścim.

– Ach wy sukiny syny! – krzyczał Kutanin – musicie puścić, bo was siłą zmusimy. Ja was tut piereuczu, ja wam dam buntowatsia.

Gwar wśród ludu wzrastał, kobiety zaczęły wyrzekać i przeklinać.

– Słyszycie! – zawołał jeszcze Kutanin – podpisywać się zaraz, że odtąd będziecie posłuszni rozkazom duchowieństwa i naczalstwa, podpisywać także adres do cara z podziękowaniem, że was swą opieką otacza i won od cerkwi do domów.

Hałas wzrósł nie do opisania.

– Ne podpiszemo niczoho. Ne odstupimo. Ne damo wiry naszej łomaty – wołano.

Próżno Kutanin usiłował mówić, wrzawa, krzyki, przekleństwa głuszyły jego słowa. Nikt go nie mógł słyszeć, ani też słuchać nie chciano.

Moskal wściekał się, tupał nogami; lecz złość jego nietylko nie była w stanie nikogo nastraszyć, ale owszem między młodymi, bliżej stojącymi wieśniakami, zaczynała śmiech wzbudzać. Wreszcie kilku chłopaków zaczęło głośno śmiać się i przekpiwać z niego.

– O to złyj moskal – jak rozserdiwsia – rzekł jeden.

– I nie złyj, tak skacze, jak medwid u cyhana – dodał drugi.

– Wun tak skacze, bo jomu zimno – odezwał się trzeci.

– Zimno? – a takije dobre czoboty maje – rzekł poprzedni.

– A skid znajesz, szczo dobre, może dyrawe – powiedział śmiejąc się jego sąsiąd.

– O ho dyrawe – odezwał się inny – abo to mało kontrybucji zder, to ne może sobi dobrych czobotów kupity.

– Skacz, skacz moskalu, dam tobi hrosz na tabaku – zawołał jakiś mały chłopczyna i wszyscy zaczęli się śmiać.

Kutanin klął, łajał, sypał sukinsynami i miatieżnikami; ludu jednak przekrzyczeć nie potrafił, ani też nakazać mu spokojności.

– Astawtie – rzekł do niego Klimeńko – pozwoltie mnie z nimi pagawaryt.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 46 Kraków, Niedziela dnia 16 Kwietnia 1882.

4)

(Ciąg dalszy).

– A gawarytie, gawarytie, jeśli ugodno z etimi sukinsynami – odpowiedział Kutanin – ja uż nie chaczu i nie magu.

Klimeńko postąpił parę kroków ku wieśniakom, dając znak ręką, że chce mówić.

– O szcze druhij ide brehaty – zawołano.

– Cichte, cichte – odezwali się starsi wieśniacy – posłuchajmo, szczo skaże.

Na ich wezwanie gwar uciszając się stopniowo, umilkł nareszcie, a Klimeńko rzekł:

– Naprzód proszę was, abyście wszyscy razem nie krzyczeli; kto chce mówić, niech mówi sam. Ja bowiem nie potrafię was przekrzyczeć, a przecież tylko dla waszego dobra chcę mówić.

– A nu howoryte pane, szczo majete kazaty – rzekł jeden ze starszych.

Widzicie – mówił Klimeńko – zrobiliście bardzo źle, wyrzucając księdza waszego z cerkwi, a teraz robicie jeszcze gorzej, stawiając opór władzy i nie chcąc dać podpisów, których potrzebujemy. Cesarz, którego rozkazy my wypełniamy, chce tylko waszego dobra; on nie pragnie, abyście wiarę zmieniali, broń Boże! Nie chce niczego więcej, jak tylko oczyścić wasze skażone obrzędy i do pierwotnej czystości ich powrócić. Mnie się zdaje, że dla cara powinniście wszystko zrobić, nawet wiarę zmienić, gdyby tego żądał, pamiętając, jakim był zawsze dobrym dla was, jak was kocha. Wszak to car darował wam grunta….

– To nechaj ich sobi zabere – zawołał jeden z wieśniaków – a ne podpiszemo.

– Uwolnił was z pod władzy panów – ciągnął dalej Klimeńko – którzy was ciemiężyli. Niedawno przecież buntowali się o powrót pańszczyzny, a car was obronił. Trzeba więc cara, naszego ubóstwionego monarchy, słuchać i robić, co każe. Dlatego spokojnie podpisujcie to, co pan naczelnik powiatu chce i zaprzestańcie nadal buntu i nieposłuszeństwa….

Straszna wrzawa przerwała słowa Klimeńki.

– Mowczawbyś suczyj synu, bo breszesz – krzyknęła jedna z kobiet.

– Priszow moskowśkij sobaka, na seło ludiej duryty – zawołała druga.

– Pany widali, szczo robili – dodała trzecia – daj im Boże zdorowle, bo oni za wiru bilisia.

– Oj szczoby my widali, szczo to za wiru ide – rzekł jeden z wieśniaków, toby was wże tut, złodzieji, psi syny, ni jednoj nohi ne było.

– I tepir szcze choczete nas duryty, jak dawnij, szczośte howoryły, szczo to za pańszczyznu bijutsia – dodał drugi.

– Baczte, jakiji mudry – zawołał trzeci – mało szczo duriat i choczut suzmatykami porobyty, szcze zachtiłoś, szczoby my na toje podpisaliś.

– O nedoczekanie wasze! – krzyknął inny.

– Nedoczekanie wasze – powtórzył tłum cały, a hałas , krzyki, klątwy, wyrzekania utworzyły tumult nie do opisania.

Skonfudowany Klimeńko widząc taki skutek swej wymowy, odstąpił co prędzej.

Kutanin ze ściśniętemi pięściami raz jeszcze podbiegł do ludu.

– Procz od cierkwi sukiny syny – krzyknął – padpisywatsia siej czas i won damoj, bo strielat budiem.

– A to strelajte – odrzekli wieśniacy – wybijte wsich, jak choczete, a ne odstupimo i ne podpiszemo.

– Na pana kolej, panie pułkowniku – rzekł Kutanin do Sztejna – ja już ich nie potrafię uspokoić.

Sztejn stojący dotąd w milczeniu na czele bataljonu, dał znak, ozwała się komenda i zagrzmiały bębny i trąbki.

Bataljon ruszył z miejsca, rozdzieliły roty, jedna stanęła naprzeciw drzwi cerkiewnych, druga naprzeciw bramy cmentarza, trzecia z drugiej strony zgromadzonego ludu tak, że otaczały go w półkole. Zająwszy wskazane stanowiska sołdaci, ustawieni w dwa szeregi z bronią do nogi, oczekiwali rozkazu; lud zaś ustępując przed wojskiem, cofnął się za parkan cmentarza, okalając cerkiewkę.

Znajdujący się na czele powyrywali z pobliskich płotów kołki i żerdzie, ujęto przyniesione z domów widły, cepy, kije, podnoszono z ziemi kamienie i czekano w milczeniu.

Sztejn trąciwszy konia szpicrutą, podjechał ku bramie cmentarza i zbliżył się do stojących na czele wieśniaków.

– Słuchajcie – rzekł – raz jeszcze wzywam, abyście się rozeszli i podpisali, co pan naczelnik żąda, bo inaczej źle będzie z wami.

– Szczo bude, to bude, a ne podpiszemo – rzekł jeden z wieśniaków.

– Pójdemo tohdy – zawołała jakaś kobieta – jak i wy sobi pójdete i swoho popa z soboju zaberete, szczoby tut ne smerdiw.

– Kiedy rząd każe, aby ten ksiądz był u was – rzekł Sztejn – więc słuchać trzeba i podpisać także.

– Skażite pane pułkowniku – zapytał nagle jeden z wieśniaków – jakoj wy wiry?

– Luterskiej – odrzekł Sztejn, zadziwiony tem zapytaniem.

– A to prijmijte wy persz syzmu – rzekł wieśniak – a my obaczymo, jak to bude.

– Małczi durak! – krzyknął Sztejn rozgniewany.

– Szto ty z twajej syzmoj tałkujesz, kakaja tiebie tut syzma? car nie choczet, sztoby wy wieru pieremieniali, on choczet tolko waszy obriady aczyśtit, katoryje Palaki isportili.

– A w czom to proszu pana Polaki popsowali naszu wiru? – zapytał ironicznie wieśniak.

– Kanieczno isportili – odrzekł zakłopotany tem zapytaniem Sztejn – unjackaja wiera, nie takaja preżdie była. W proczem ja tam charaszo waszych obriadow nie znaju….

– A to kopśko – przerwał wieśniak – szczo nam takoho durnia prysłali, szczo nyczoho ne znaje.

Zaśmiali się wieśniacy. Sztejn rozwścieczony podsunął się i podniósł szpicrutę, lecz wieśniak odskoczywszy parę kroków, zawołał.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr 47. Kraków, Środa dnia 19 Kwietnia 1882, Rok II.

5)

(Ciąg dalszy).

– Ne bij! bo bity tobi ne wolno; strelaty możesz – dodał, roztwierając sukmanę na piersiach – na strelaj!

Szpicruta spadła m u na plecy. Wtedy rozgniewany rzucił się na pułkownika, a odebrawszy szpicrutę, ściągnął go takową silnie po twarzy i plecach. Zapewne pan pułkownik dobrąby otrzymał naukę, gdyby wieśniak, niezważający w zapale, gdzie bije, nie był uderzył konia, który przestraszony wspiął się i odniósł Sztejna na bok. Tymczasem na krzyk jego podbiegli strażnicy i żandarmi wraz z kilkunastoma sołdatami, którzy wieśniaka broniącego w ten sposób swej ludzkiej godności schwycili i pociągnęli za szeregi. Kilku innych rzuciło się na obronę, lecz musieli się cofnąć kaleczeni bagnetami sołdatów i pałaszami strażników!

Rzucono kilkanaście kamieni, z których jeden zranił strażnika ziemskiego, drugi oficera, trzeci tuż nad głową przeleciał Klimeńce. Głównym celem pocisków był Sztejn, uderzony też został dwoma kamieniam i w bok i głowę, następnie dostawszy jeszcze cegłą w piersi, zwalił się z konia. Podbiegło kilku sołdatów i odniosło go za szeregi!

– Biejtie rabiata! rozganiat sztykami – zawołał, znalazłszy się w bezpiecznem miejscu.

– Ej dajte pokój – wołali wieśniacy – strelajte, jak choczete, a bity wam ne wolno.

– Pierwaja rota w pierod – krzyknął jeden z oficerów.

Ruszyli się sołdaci ku bramie cmentarza; lecz tę zamknięto, a z za parkanu grad kamieni przywitał napastników, z których kilku skaleczono. Widząc niepodobieństwo dostania się tą drogą na cmentarz, wróciła rota na poprzednie miejsce, a na rozkaz Sztejna ze dwudziestu sołdatów z drugiej roty, stojącej z boku, podstąpiło z siekierami i zaczęło rąbać parkan naprzeciw drzwi cerkiewnych. Wieśniacy nie przeszkadzali im; wkrótce też opadł parkan, a sołdaci wrócili do szeregów i ujęli karabiny.

– Jeszcze raz wzywam was – zawołał Sztejn z za szeregów – rozejdźcie się i dajcie podpisy, bo każę strzelać do was.

– Strelajte – odpowiedziano.

– W sztyki rebiata – zawołał Sztejn na rotę, stojącą naprzeciw zwalonego parkanu.

Zagrzmiały bębny i trąbki, sołdaci ze schylonym bagnetem ruszyli naprzód; lecz zaledwie weszli na cmentarz, uderzyli na nich wieśniacy z kołkami, kijami, żerdziami i widłami, sypiąc przytem gradem kamieni.

Zawrzała bójka i nie wyszło pięciu minut, a szeregi sołdatów pękły i rota została zmieszaną.

Zmieszanych sołdatów otaczali wieśniacy, wyrywając karabiny; kilku skaleczono a ze dwudziestu rozbrojono i ten sam los spotkałby może resztę, gdyby jeden z młodszych oficerów nie krzyknął na trębaczy i doboszy: – Atboj!

Dano sygnały odwrotu, sołdaci w popłochu umykali z cmentarza, ścigani rzucanemi przez wieśniaków, z których także kilku było rannych, kamieniami.

– Strojsia! – zawołał rotny kapitan; sołdaci sformowali się, rozbrojonych wzięto w drugi szereg i nabito broń.

– Strzelać druga rota – rzekł Sztejn; trębacze i dobosze dali znak, kapitan podnosząc dobyty pałasz, zakomenderował: – rota pli – i huknęły strzały.

Ząkłębił się dym, kule, jak grad, uderzyły w ściany cerkwi lub mijały ją świszcząc; wieśniacy nie ustąpili jednak, choć kilku już było rannych a jeden nawet zabity, lecz stali w miejscu, śmiało patrząc w oczy zabójcom.

Jakby w odpowiedzi na strzały, odezwały się z dzwonnicy cerkiewnej dzwony; lud dawał znak swego pogrzebu.

Pierwszy poległ kilkunastoletni chłopak ze wsi Zaczopek Nicety Hryciuk. Obok stojący ojciec schwycił poległego na ręce, a ukazując moskalom, zawołał:

– Strelajte, szcze mało narobiliśte miasa.

– Ognia koleją cały bataljon – zawołał Sztejn.

Znów odezwały się bębny i trąbki; błyszczące lufy karabinów skierowały się ku ludowi, który rzuciwszy trzymane w rękach kołki, kije i kamienie, oczekiwał śmierci. Część padła na kolana.

Ognista wstęga przebiegła po karabinach, zagrzmiały wystrzały, otaczając lud tumanami dymu, a z piersi jego wzniosły się pieśni:

„Kto się w opiekę”…. i „Pod Twoją obronę”….

Grzmiały mordercze wystrzały, płynęła krew po śniegu, lud umierał z pieśnią pobożną na ustach, potęga ducha zwyciężała siłę przemocy.

Trafieni kulam i padali bez jęku i umierali milcząc, ranni, zapominając o cierpieniach, z innymi śpiewali pieśń pobożną. Lud cały bez wyjątku śmiało nastawiał piersi, byle umierać, jak ci wybrani, których dosięgły pociski wroga. W tej chwili wyrósł on na bohaterów. Nie ma przecież żołnierza, coby pierwszy raz w ogniu nie zadrżał; tu wieśniacy, nietylko mężczyźni, ale kobiety, dzieci nawet, nie zmrużywszy oka, patrzyli w śmiercią zionące karabiny. Nie przerywając pieśni pobożnej, czekali zgonu. Pragnęli go, szukali, ani jedna pierś nie starała się ukryć przed kulami; owszem śmiało za cel im służyła.

Każdy chciał być ofiarą, którą składali wieśniacy na świadectwo prawdzie.

Tak się poświęcali dla idei i umierali za nią Podlasianie.

Padł rażony kulą 50 -letni Ignacy Franczuk z pobliskiej wioski Derła, trzymający krzyż, na jego miejsce inny w zniósł godło Zbawiciela nad głowami ludu.

Umilkły na chwilę wystrzały, a Moskwa ciekawie śledziła rezultatu. Rozwiany dym ukazał ich oczom stojący lub klęczący na dawnem miejscu lud, zmniejszony tylko o kilkanaście ofiar, leżących we krwi.

A pieśni pobożne bez przerwy płynęły ku Niebu, nie zagłuszył ich huk strzałów, ani nie ustały na widok czyhającej ze wszech stron śmierci.

Przeciw karabinom – pierś pokryta siermięgą; przeciw morderczym wystrzałom – pieśń pobożna.

To walka ofiary i poświęcenia, z przemocą i gwałtem.

Moskwa ze zdumieniem patrzyła na lud bohaterski.

To męztwo bezprzykładne przejmowało ją mimowolnem poszanowaniem; poczuli może hańbę moderstwa, jakiego się dopuścili.

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 48. Kraków, Piątek dnia 21 Kwietnia 1882.

6)
(Ciąg dalszy).

Roty w ściśnionych szeregach stały z bronią do nogi, sołdaci zadziwionemi oczami patrzyli na tych, których mordować im kazano; na niejednej twarzy ukazał się rumieniec wstydu; niejedno oko schyliło ku ziemi, nie mogąc wytrzymać jasnego i śmiałego spojrzenia gotowych na śmierć bohaterów.

Oficerowie stali niezdecydowani, oglądając się na dowódcę i oczekując rozkazów, sami nie odważając się przedsięwziąć niczego.

Nikczemni, czuli szkaradę swojego czynu, nie odważali się jednak zapobiedz mu, połamać szpad shańbionych morderstwem, rzucić w oczy podłemu dowódcy szlif, na których niestarta plama ciążyła.

Nic dziwnego. Próżno w oficerze lub sołdacie moskiewskim szukać uczucia honoru.

Mundur moskiewski nie jest ubiorem wojownika, obrońcy Ojczyzny, nie jest dowodem prawości i szlachetności tego, co go nosi; mundur ten, to carska liberja, znak niewoli i zaprzedania się, a temu, kto go przywdzieje, jako dodatek doń, należy wyryć na czole słowo; „podły”.

Za szeregami sołdatów, blisko plebanji, stali trzej godni przewódcy morderczej zgraji: Sztejn, Kutanin i Klimeńko, otoczeni swą gwardją przyboczną, kilkoma strażnikami ziemskimi i żandarmami. Sztejn nie siedział już na koniu, lecz na wyniesionem z plebanji krześle; obawiał się bowiem służyć za cel kamieniom, których ślady nosił na ciele. W ręku trzymał odebraną wieśniakowi szpicrutę, od której sina pręga widniała na twarzy.

– No i co będziem robić? – zapytał Klimeńko – mużyki nie odstępują i ulegać nie myślą.

– Sukinsyny, miatieżniki – mruknął Sztejn.

– Cóż, trzeba strzelać jeszcze – rzekł Kutanin – może się w końcu ustraszą.

– Wątpię – rzekł Sztejn – nam trzeba koniecznie drzwi cerkiewne opanować, a potem czort pabieri mużyków. Niech więc dwie roty strzelają, a trzecia na bagnety uderzy.

– Więc rozkazuj pan, panie pułkowniku – odpowiedział Kutanin.

Sztejn zawoławszy adjutanta bataljonowego, wydał odpowiednie rozkazy i znów, po chwilowym przestanku, odezwały się bębny i trąbki, a dwie roty, stojące po bokach ludu, wzięły karabiny do twarzy.

Lud nie myślał ustąpić, lecz dalej ciągnąc zaczęte pieśni, oczekiwał napadu.

– Pierwaja rota wpierod – zawołał Sztejn.

– W sztyki! – dodał rotny kapitan, i sołdaci rzucili się z dzikim okrzykiem do bramy.

Pękły pod uderzeniami kolb i siekier spróchniałe wrota, a sołdaci wdarli się na cmentarz, roztrącając bagnetami wieśniaków, z których bliżej stojący znów schwycili kołki i kije do obrony.

Młodzież wieśniacza walecznie odpierała usiłujące się dostać do kościoła żołdactwo, chwilowo nawet wstrzymała ich nacisk.

Z obu stron byli ranni, paru sołdatów zabito.

Najbliżej bramy stojący Onufry Wasyluk kołkiem, wyrwanym z płotu, rozbił głowę moskalowi, drugiemu potrzaskał karabin i walczył dalej zawzięcie, mężny, jak praojcowie, z których powstała szlachta.

Wtem z obu stron odezwały się znowu sygnały, komenda i zagrzmiał rotowy ogień. Wśród ludu znowu padło kilku zabitych i rannych.

Kula rozbiła głowę Onufremu Wasylukowi i utkwiła w ścianie cerkwi, a dzielny młodzian padł bez życia. Padli ranni lub zabici i inni broniący bramy; sołdaci cisnęli się naprzód, koląc bagnetami pozostałych mężczyzn i kobiety.

Jeszcze raz powtórzono salwę, pomknęła na bagnety druga rota i wreszcie dosiągnięto drzwi kościelnych.

O to jedynie nateraz chodziło Moskwie, rozległ się okrzyk tryumfu, carska armja zwyciężyła bezbronnych. Naczalstwo kazało zaprzestać strzałów i dalszej walki z ludem , lecz otoczyć drzwi cerkiewne i odbić je, co też natychmiast wypełniono.

Wezwany przez Kutanina świętojurca Urban, wszedł do skrwawionej cerkwi odprawić dziękczynny moleben. Lud zaś odparty od drzwi cerkiewnych, opanowanych i strzeżonych przez moskali, ustąpił z cmentarza, lecz nie odchodził, patrząc w milczeniu na leżące ciała poległych i ciężko rannych. Na propozycje zaś podpisów, robione przez moskali, jedne tylko dawał odpowiedź:

– Strelajte szcze.

 

IV.

Dopiero ku wieczorowi lżej ranni rozchodzić się poczęli, a z nimi ich rodziny.

Napróżno Moskwa wszelkich sposobów używała, aby złamać bohaterskiego ducha wieśniaków; napróżno wskazując na trupy, które dzień cały nie dozwalano sprzątnąć, grożono, że wszystkich ten los czeka. Jak poprzednio morderstwo, tak później groźby nie skutkowały.

– To światyje, oni za wiru pomerli, daj nam Boże wsim takoju smert – odpowiadał lud zabójcom.

Ciężko ranni nie dawali się opatrywać, chcąc, jak ich rodacy, umierać za wiarę.

Ojciec Nicetego Hryciuka, stojąc nad trupem syna, jedynej podpory starości, rzekł do otaczającej go Moskwy:

– Jednego miałem syna, niech i ten Bogu na ofiarę idzie.

Matce zaś Onufrego Wasyluka, płaczącej nad nim, rzekła synowa:

– I czohoż płaczesz mamo, wun swiatyj teper, bo za wiru umer, oj czom to tak mene, jak joho ne zabili.

I staruszka uznając prawdę tych słów, umilkła, a całując ręce zmarłego, powtarzała:

– Oj synoczku mój kochanyj, sokoliku jasneńkij, ty u Boha teper, ty wże szczastliw, to pomolisia i za mene.

I jak ona, nikt nad ciałami poległych, ani zamykając oczy konającym, nie płakał. A jednak lud ten nieczułym nie jest, owszem do zbytku nieraz miękkie ma serce, często drobną stratę materjalną rzęsistemi łzami obleje. Zresztą czyż może być żonie obojętną strata męża, lub dziecka rodzicom? Któraż to matka z zimną krwią patrzeć będzie na syna kładzionego do trumny?

Tego jednak wypadku ogólną miarą mierzyć nie można.

Polegli w oczach ludu byli męczennikami za wiarę, tę wiarę, którą lud tak ukochał, że wszystko dla niej znieść był gotów.

Wszyscy jednakowo narażali się na śmierć, nikt życia swego nie starał się chronić , kule jednak wybrały tylko niektórych; ci więc wybrani snać wielką łaskę u Boga mieć musieli, kiedy ich wybrał na ofiarę dla siebie.

Tak lud sobie tłómaczył; dlatego z suchem okiem swoich oddawał ziem. Nie była to nieczułość, ale męztwo i poświęcenie do najwyższego stopnia.

Zazdroszczono pięknego zgonu poległym; więc ciężko ranni nie dawali się opatrywać, aby umrzeć, jak oni; lekko zaś pokaleczeni z dumą pokazywali swe blizny, mówiąc:

– I mojej krowi troche za wiru potekło.

Moskwa zdumiona taką pogardą śmierci, nie mogąc zwyciężyć tak niepojętego dla niej męztwa, ustąpiła, zostawując w spokoju Pratulińską parafję; uprowadziła tylko z niektórych wiosek kilkudziesięciu aresztowanych.

Kraj uczcił poświęcenie Podlaskich wieśniaków; ludzie dobrej woli, pod przewodem naszego wieszcza Kornela Ujejskiego, wybili ku czci ich medal, na którym nazwiska poległych nietylko w Pratulinie, ale Drelowie i Polubiczach, w bronzie ryte przekazano potomności.

Zasłużyli też na ten dowód czci, więcej, niż wielu innych, którym takiż hołd oddano. Niejednemu z tych wiele a wiele zarzucićby można było; czyż więc niegodniejszymi tej nagrody byli ci skromni, nieznani dotąd bohaterzy w siermięgach, co się tak poświęcać i cierpieć dla idei umieli, których przykład, jak jasna gwiazda, przyświecać będzie ludowi naszemu. Choć nazwiska ich dzisiaj są już powszechnie znajome, godzi się przytoczyć je, raz jeszcze wznowić wspomnienie męczenników w pamięci rodaków.

W pamiętnym dniu Pratulińskiej rzezi polegli:

Ze wsi Derła.

  1. Iwan Andrejuk,
  2. Ignacy Franczuk,
  3. Michał Franczuk,
  4. Maksym Hawryluk,
  5. Onufry Tomaszuk.

Ze wsi Zaczopek.

  1. Nicety Hryciuk,
  2. Filip Kiryluk,
  3. Konstanty Łukaszuk,
  4. Onufry Wasyluk,
  5. Konstanty Bojko.

Ze wsi Bohukały.

  1. Bartłomiej Osypiuk.

Ze wsi Łęgu.

  1. Daniel Karmaszuk,
  2. Łukasz Bojko.

Ze wsi Olszyna.

  1. Michał Wawryszuk.

Z pomiędzy nich dziewięciu poległo na miejscu, pięciu pozostałych tego samego dnia umarło z ran ciężkich.

Oprócz powyższych lżej rannych od kul i bagnetów, było około 50ciu; z tych wiadome nam nazwisko tylko jednego Wojciecha Leoniuka z Krzyczewa, mającego przestrzeloną rekę.

 

II. W Biórze Naczelnika powiatu w Janowie,

I.

W kilka dni po Pratulińskiej rzezi, w jednej z sal bióra powiatu w Janowie, niegdyś stolicy podlaskich biskupów, oprócz kilku urzędników piszących przy stołach, siedzieli jeszcze naczelnik powiatu Kutanin, komisarz włościański Bułhaków, naczelnik ziemskiej straży Klimeńko i podpułkownik grenadjerskiego pułku, wyznaczonego na wyprawy przeciw nieszczęśliwym Podlasiakom, Sztejn.

Żywa rozmowa i zafrasowane miny tych krzyżowych rycerzy nowego gatunku świadczyły, że czemś ważnem byli zajęci.

– Przeklęty naród – rzekł Kutanin, wstawszy z krzesła i przechodząc się po pokoju z papierosem – ktoby się spodziewał takiego oporu i zuchwalstwa.

– To prawda – odezwał się Sztejn, dotykając mimowolnie twarzy, na której widniała jeszcze silna pręga, wyniesiona z Pratulina. – Czyż to słyszane rzeczy, aby mużyki, co pojęcia o wojnie nie mają, co przywiązani przecież do życia, tak zuchwale i odważnie stali pod kulami.

Wszakżeż huk strzałów nawet na obytego z ogniem żołnierza wrażenie robi, a dla nich to obojętne.

Strzelasz, a ci w miejsce uciekać, proszą się, aby więcej strzelano.

To nie do uwierzenia.

– Przeklęte mietieżniki – rzekł Kutanin – i zkąd te bestje takiej odwagi nabrali?

– Fanatyzm religijny ciemnego tłumu – odezwał się Klimeńko – a w dodatku podburzania pamieszczykow i ksiondzow polskich, oto cały sekret ich odwagi.

– To to i jest! – zawołał Bułhakow – ja zawsze mówiłem, że jest między nimi silna propaganda polska. Nie wierzyliście, teraz widzicie przecie jej skutki.

– Jakżeż było wierzyć – rzekł Kutanin – kiedy na ślad czegoś podobnego dotąd napaść nie można.

Któż tę propagandę prowadzi? Wszakże Lachów zdusiliśmy dobrze po ostatniem powstaniu, że dotąd do siebie przyjść nie mogą, a ksiondzy ciągle pod dozorem policji. Gdzież ta propaganda?

– Nie bojtieś – odpowiedział Bułhaków – Lachy już odetchnęli i o nowych buntach myślą. Że nie możemy dojść, kto tę propagandę prowadzi, nic dziwnego, bo teraz ostrożniejsi i djabeł ich nie upilnuje. Ale że jest, to nie ulega kwestji, bo przecież widzim jej skutki.

– Ale gdzież ona u czorta? – zawołał Kutanin – wszak aresztowani mużyki nawet pod pałkami utrzymują, że ich nikt do buntu nie namawia.

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 49. Kraków, Niedziela dnia 23 kwietnia 1882.

7)

(Ciąg dalszy).

– Wierzcie im – rzekł Klimeńko – przysięgli, to tają. Wiadomo, co przysięga dla fanatyka. Ja zgadzam się z panem komisarzem, że jest propaganda, bo powiedzcie tylko sami, zkąd takim pokornym dotąd mużykom bunty przyszły do głowy.

– To śledźcieże – odpowiedział K utanin – to pańska rzecz; przecież jesteś naczelnikiem ziemskiej straży i raz trzeba temu koniec położyć. Kiedy jest propaganda, przerwijmyż ją w samym zarodku, bo z mużykami ładu nie dojdziem.

– Już ja dawno kazałem strażnikom podwoić baczność nad pamieszczykami i ksiondzami – odrzekł Klimeńko – ale czort Lacha upilnuje. Z mużyków trzeba koniecznie dobyć zeznania; tym jednym sposobem możemy napaść na ślad tych podziemnych robót.

– A jakżeż z nich wydobyć – odezwał się Sztejn – kiedy, jak sam pan widziałeś, drwią sobie nawet ze śmierci.

– Dla fanatyka – rzekł Klimeńko – śmierć nic nie znaczy; wmówili im nadto, że kogo zabiją, to świętym zostanie, więc się nie boją. Trzeba coś innego, lepszego wymyśleć.

– Cóż więc? – zapytał Kutanin.

– Pałki – rzekł Bułhaków.

– Pałka tak samo nie pomoże, jak kula – odrzekł Kutanin – twarde bestje mużyki.

– Niczewo – dodał Klimeńko – spróbować raz jeszcze, ale to na młodszych, ci prędzej ulegną. Na starszych, samych zaczyńszczykow bunta, trzeba skuteczniejszych jeszcze sposobów.

– Ale jakich? – zapytał Kutanin.

– Ha, tego to już nie wiem – odrzekł Klimeńko – myślmy, to może wymyślimy. Trzeba coś takiego, coby ich nietylko fizycznie, ale i moralnie dotykało; tym sposobem tylko możemy ich skłonić do uległości.

– Wasza prawda – rzekł Kutanin. – Zatem nie tracąc czasu, weźmy się do roboty. Młodszym baty, a na hersztów poszukamy sposobu.

To mówiąc, zwrócił się do jednego z urzędników i rozkazał sprowadzić więźni, których nazwiska przeczytał z leżącego na stole papieru.

Czynownik wyszedł i wrócił po chwili, wiodąc za sobą kilku wieśniaków tak mężczyzn, jak kobiety, pod eskortą straży ziemskiej.

II.

Wprowadzeni do sali więźniowie, stanęli rzędem przy ścianie, śmiało spoglądając na moskali. W znękanych i bladych twarzach nie było widać trwogi, owszem widniała odwaga i rezygnacja.

– Nu szto wy padlecy! wrzasnął Kutanin – podpiszecie deklarację posłuszeństwa dla władzy i adres, czy nie?

Wieśniacy milczeli.

Kutanin ze ściśniętemi pięściami przyskoczył do nich.

– Sztoż wy małczytie sukinsyny! – krzyknął – czy nie słyszycie, o co pytają? – Nu ty baba gawari! – zwrócił się do jednej z kobiet, uderzając ją pięścią w piersi.

Biedaczka uderzona potoczyła się pod ścianę, lecz spojrzawszy śmiało na naczelnika, rzekła:

– Nie, nie podpiszę.

– Ach ty podła! – krzyknął K utanin – ja z ciebie skórę zedrę!

– Słysz baba – rzekł, podstępując Klimeńko – jeżeli nie podpiszesz, rózgami cię zasieczemy.

– Nie podpiszę – odrzekła spokojnie kobieta.

– Hej rozog! – wrzasnął Kutanin.

Jeden ze strażników wybiegł i przyniósłszy kilkanaście pęków rózg, złożył je przy ścianie.

– Widzisz szelmo – rzekł Kutanin – tu żartów nie ma; podpisz albo zginiesz pod rózgami.

Kobieta milczała.

– Bieritie jejo! – zawołał na strażników, i wnet dwóch z nich porwawszy biedaczkę, obalili; dwaj drudzy wziąwszy z przyniesionej kupy miotełki, stali w pogotowiu.

– Podpiszesz? – zapytał jeszcze Kutanin.

– Nie – odrzekła.

– Siecz! – zawołał na strażników.

Zaświstały rózgi i jęk bolesny rozległ się w sali, lecz prócz niego nic więcej z nieszczęśliwej dobyć nie można było. Próżno Kutanin zapytywał co chwila, czy podpisze – nie odpowiadała. Wreszcie jęk ucichł, bita straciła przytomność. Zaprzestano więc bicia; strażnicy wynieśli ją na podwórze, gdzie oblawszy u studni wodą, odesłali do szpitala stojącą ciągle na posyłki przed biórem furmanką. Sami wrócili do sali.

– A ty? – zapytał Kutanin stojącego z brzegu wieśniaka. – Podpiszesz, czy nie? Widzisz, że żartów nie ma.

– Nie – odrzekł wieśniak. – Bijcie, za wiarę słodko cierpieć.

– Siecz! – wrzasnął Kutanin – a strażnicy obaliwszy wskazanego, znów rozpoczęli nieludzką egzekucję.

– Widzisz pan – rzekł Bułhakow do Kutanina – jaki to fanatyzm w tych ludziach. „Za wiarę słodko cierpieć”. Ach ty sukinsyn! a to drzeć pasy! w śmierć rózgami! No powiedz pan sam, czy to nie jest namówione, czy nie ma polskiej propagandy.

– Masz pan rację – odpowiedział Kutanin – ale wyciśniem my z nich prawdę.

– Rózgi świstały, bity jęczał, na zapytania wszakże naczelnika nie odpowiadał, wreszcie zemdlonego wyniesiono.

– Na ciebie kolej babo! – rzekł Kutanin do jednej z kobiet, która drżąc, przytuliła się do ściany i płakała. Bity był jej mężem.

– Podpiszesz? – zapytał.

– Nie – odrzekła płacząc kobieta.

– Bieritie jejo! – wrzasnął na strażników.

Rzucili się zbiry, lecz wstrzymał ich skinieniem Bułhakow.

– Wybadajmy ją jeszcze i postraszmy – szepnął do Kutanina. – Ona się boi, więc może ze strachu powie nam, kto ich do tego wszystkiego namawia, a może też zgodzi się na podpis. Byle się jedno zgodziło, to i reszta zrobi, żadne bowiem nie chce być pierwszem.

Kutanin skinął głową na znak zgody i podstąpił do trzymanej przez strażników kobiety.

– Słysz baba – rzekł – mnie żal ciebie, rózeg nie wytrzymasz; radzę ci więc, podpisz, co każę, a nic ci nie będzie.

– Ne pane – odrzekła kobieta – ne choczu, bijte mene, jakeśte bili moho muża, a ne podpiszu.

– Czy wiesz babo, że tu nie żarty – rzekł Kutanin – możesz nie wstać z pod rózeg.

– Ha to zabijte – odpowiedziała – abo to mene perszu zabijete, za wiru ne żal poterpity.

– Słuchaj – dodał Kutanin – możesz nie podpisać, wszak pisać nie umiesz, to sami zastąpić cię potrafimy.

Powiedz mi tylko, kto was do buntu namówił. Już to z waszej głowy on nie wyszedł, tylko ksiondzy i pany polskie muszą was namawiać. Jak to powiesz, nic ci nie będzie, inaczej na śmierć rózgami zasiekę.

– Boh me – rzekła kobieta – ja niczoho ne wiedaju, nihto nas ne namawlaje, prisiahnu zaraz, jak choczete.

– Zkądże wam tak spokojnym odtąd bunty przyszły do głowy? – wtrącił Bułhaków. – Z czegóż się bunt wasz zaczął?

– Abo to my buntujemosia – odpowiedziała kobieta – my ino ne choczemo wiry naszej odstupyty.

– Wriosz! – krzyknął K utanin – gawari prawdu, bo rózgami zasieku.

– Boh me, tak prawdu howoriu – odrzekła kobieta.

Kutanin skinął, obalono biedaczkę, strażacy z rózgami stali w pogotowiu.

– Słuchaj – rzekł jeszcze – przyznaj się do wszystkiego, bo rózgi wiarę ci z głowy wybiją; nietylko ksiondzy, ale papież sam cię nie wskrzesi, jak zasieczem.

– Ne maju do czoho pryznawaty sia – odrzekła – abo to ja szczo wkrała, czy szczo? a wiry swojej ne odrekusia.

– Siecz! – krzyknął Kutanin i zaświstały rózgi.

Pomimo katowania jednak, badanie szanownego naczalstwa prócz jęków, nic z niej dobyć nie zdołało.

Wreszcie wyniesiono ją omdlałą.

– Na tego kolej – rzekł Kutanin, wskazując jednego z wieśniaków i ta sama powtórzyła się scena, zbitego, bez przytomności, wyniesiono.

Ten sam los spotkał następnych, lecz ani jeden na aż me zgodził się na podpis, jak również wszyscy jednozgodnie utrzymywali, że nikt ich do oporu nie namawia, lecz dobrowolnie na największe się męki ofiarują, byle pozostać wiernymi świętej wierze Ojców.

Wreszcie nie było bić kogo, wszystkich sprowadzonych bowiem wyniesiono bez zmysłów. Zmęczyli się siepacze, połamały rózgi; na znak Kutanina wyszli strażnicy i tylko strumień krwi na podłodze wskazywał, co się tu działo przed chwilą.

III.

Wściekli moskale milczeli, zgrzytając zębami. Coś podobnego nie mieściło się w ich głowach; nie pojmowali bowiem, aby ktoś mógł dobrowolnie poddawać się podobnym męczarniom dla jakiejś idei. Każdy z nich nietylko odstąpiłby wiary, ale sprzedał cara, żonę, dzieci, rodziców, krewnych, gdyby ich miał, byle tylko za dobre pieniądze; to więc bohaterstwo i siła charakteru było dla nich czemś niezwyczajnem, niezrozumiałem i z tego powodu przypisywali go namowom i podburzaniom, czyli tak zwanej polskiej propagandzie.

Przypisując tej nieustającej propagandzie bohaterski opór Ludu, nie chcieli wierzyć, że działał on samodzielnie, podług stale wyrobionych przekonań, nie ulegając żadnym postronnym wpływom, które zresztą w tym razie nie zdałyby się na nic; jakiemiż bowiem obietnicami możnaby kogokolwiek skłonić do znoszenia takich piekielnych męczarni, jakie Lud Podlaski cierpiał.

– No i cóż? – odezwał się pierwszy, przerywając milczenie, Klimeńko.

– A to bestje! – mruknął Bułhakow.

– Widzicie – rzekł Sztejn – ani kula, ani sztyk, ani rózgi nie pomogą; róbże tu , co chcesz, z tymi mużykami.

– Jeżeli baby i młodzi tacy – rzekł Kutanin – to co robić z hersztami? Jak się dowiedzieć o tej propagandzie, kiedy prędzej zasiec ich można, niż co wycisnąć.

– To prawda – odpowiedział Bułhakow – a jednak po tem , cośmy widzieli, więcej, jak poprzednio, pewny jestem, że to skutki polskiej propagandy. Gdy ich nie zbuntowano i nie rozbudzono głęboko przez ksiendzow wkorzenionego fanatyzmu, nigdyby się tak nie narażali.

– A sukinsyny Lachy – mruknął Kutanin – żeby się który z nich dostał w moje ręce, no, dałbym ja jemu!

– Kiedy jednak żadnego z nich dotąd złapać nie możem – rzekł Klimeńko – musim dusić przeklętych mużyków, bo podpisy, bądź co bądź, mieć trzeba.

– Już to w Pratulinie i okolicy nic nie zrobimy – rzekł Sztejn – to próżno.

– Tak i mnie się zdaje – powiedział Kutanin – a jednak i ztamtąd choć trochę podpisów zebrać musim. Żeby ich tylko dostać, to damy pokój przeklętym mużykom, co tylko się męczym i czas próżno tracim . Radźcież panowie, co robić?

– Ja nie wiem – odrzekł Sztejn. – Podług mego zdania, dać pokój zaraz, bo tylko się męczym i kompromitujem. Lepiej już podpiszmy ich sami.

– Żeby się choć kilku zgodziło, tobyśmy ich jako deputatów podali, którzy w imieniu reszty podpisują. Inaczej nie można; znasz pan rozkazy – odpowiedział Kutanin.

– Doskonałe te rozkazy – rzekł Klimeńko – łatwo tym panom w Petersburgu i Warszawie rozkazywać, ale niechby tu przyszli wykonywać te polecenia, zobaczylibyśmy, jakby się udało.

– Oj to prawda – odezwał się Kutanin – ale cóż robić, każą, słuchać trzeba; żeby się choć fatyga opłaciła, bo praca niełatwa. No ale myślmy, co robić dalej.

– Weźmy się do innych wiosek – rzekł Sztejn – a Pratulińskiej parafii dajmy pokój. Mieliśmy przykład, jakie to twarde bestje; kiedy baby nie uległy, to cóż mówić o hersztach.

– Otóż z tych hersztów jednego koniecznie trzebaby nagiąć – powiedział K utanin – za nim możeby inni poszli.

– To trudno – powiedział Sztejn. – Widziałem dzisiaj, jak jednego z nich bito, i cóż myślicie, żeby choć stęknął, jak mu nahajki kozackie krajały ciało. Wziął paręset pletni i podniósł się, jakby nic, a przecież wiadomo, że kozaczki dobrą rękę mają. Jeszcze, jak na szyderstwo, wstawszy, ukłonił się przedemną i rzekł: „Dziękuję Wielmożnemu Panu, że z jego łaski za naszę świętą wiarę cierpię”. Sądźcie więc panowie, czy można co zrobić z takimi ludźmi?

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 50. Kraków, Środa dnia 26 Kwietnia 1882.

8)

(Ciąg dalszy).

– Wziąśćby go jeszcze pod pletnie – rzekł Bułhakow – może zmięknie.

– Już ja ręczę, że prędzej skona – odparł Sztejn – a cóż nam z tego?

– To prawda – odezwał się Kutanin. – Nie idzie mi w prawdzie o mużyka, czort jewo pabieri, ale o podpis. Zresztą wszystkich przecie wybić nie możemy.

– Wiecie panowie – odezwał się Klimeńko – przychodzi mi jedna myśl. Kiedy nieboszczyk Wielki kniaź Konstanty Pawłowicz badał więźni politycznych Lachów, to jak na którego pletnie, głód i kajdany nie pomogły, sadzał do lochów kościelnych między trupy. I niejeden zmiękł wtedy, bo to djable w rażenie na człowieka robi siedzieć między umarłymi.

– Spróbujmy tego, mużyk zabobonny, duchów się boi, więc sposób ten skutkować powinien. Zacznijmy naprzód od tego herszta, co go dziś rano bito. Na osłabionym po nahajkach widok trumien silniejsze jeszcze zrobi wrażenie.

– Wasza prawda – rzekł Kutanin.

– Doskonały sposób – potwierdzili Sztejn i Bułhakow – jak ten się nie uda, to chyba nic już nie zrobimy.

– Hej! zawołał Kutanin, i we drzwiach ukazał się strażnik.

– Przyprowadzić tu natychmiast tego herszta chłopów, co go dziś rano bili.

– Słuszaju Wasze Wysoko Błahorodje – rzekł tenże i wyszedł.

Po chwili pod eskortą strażników wszedł okuty w kajdany Teodor Osypiuk, włościanin z Bohukał, brat poległego w Pratulinie Bartłomieja.

Ciekawie spojrzeli moskale na wysoką i dorodną postać więźnia, na którego twarzy lekka bladość była jedynym śladem cierpień przebytych, a nietylko nikt w niej upadku ducha by nie dopatrzył, lecz owszem tchnęła spokojem i rezygnacją. Z jasnych oczu, które spokojnie zwrócił na przyglądających się mu moskali, błyszczała odwaga.

– Ty herszt chłopów! – krzyknął na niego Kutanin – ty ich do buntu namawiałeś?

– Ja nikogo nie namawiałem – odrzekł więzień – wszyscy wiedzą dobrze bezem nie, że wiary ojców trzymać się należy.

– Ty sukinsyn, buntowszczyk! – krzyczał Kutanin – ja z ciebie skórę zedrę!

– Nie boję się panie naczelniku – odrzekł śmiało więzień – gotów jestem wszystko znieść za wiarę. Brata mego zabiliście niedawno, zabijcież i mnie także, jak chcecie.

– Małczy sukinsyn! – zawołał Kutanin – ostatni raz pytam ciebie, czy podpiszesz?

– Nie – odrzekł wieśniak.

– Pamiętaj, że żartować z tobą nie będę – dodał Kutanin – już ja ci potrafię upór z głowy wybić.

– Róbcie, co chcecie – rzekł spokojnie wieśniak – katujcie jeszcze, jak rano, a zobaczycie, czy zrobicie co zemną.

– Ja wiem, że ty twarda bestja – powiedział Kutanin – i pałki się nie boisz, to też mam lepszy sposób na ciebie. Jak mi nie dasz podpisu w tej chwili, każę cię zamknąć tam pod kościół do lochów (to mówiąc, wskazał przez okno mury byłej katedry biskupów podlaskich), a o chlebie i wodzie póty między trupami siedzieć będziesz, póki się nie upokorzysz. Rozumiesz?

– Rozumiem panie naczelniku – odrzekł więzień – zamykajcie sobie, gdzie chcecie. W tych grobach spoczywają dobrzy katolicy, to nietylko nic mi złego nie zrobią, ale owszem za to, że trzymam się wiernie naszej świętej wiary, do Boga się za mną przyczynią.

Kutanin zgrzytnął zębami.

– Uwidim! – zawołał. – Hej! – dodał, zwracając się do strażników – prowadzić go do kościoła i zamknąć do grobów. Nie dawać ani światła, ani żywności, tylko suchar sołdacki i dzbanek wody. Niech siedzi z trupami.

– Ach ty padlec, mietieżnik – rzekł jeszcze do więźnia – ty dobryj katolik, sukinsyn, uwidim dołgo nim budiesz.

Strażnicy wyprowadzili wieśniaka, który śmiało szedł na miejsce przeznaczenia. Wszedłszy do kościoła, podniesiono taflę z posadzki, zamykającą wejście do grobów i dawszy więźniowi suchar i dzbanek wody, wepchnięto go do nich. Jeden ze strażników litując się nad nim, wsunął ukradkiem w kieszeń sukmany świeczkę i kilka zapałek; poczem założono taflę, zamknięto kościół, u drzwi którego stanęła warta i jeden ze strażników poszedł z raportem do Kutanina.

– Charaszo – rzekł tenże, dając znak odejścia strażnikowi.

– Wasz sposób wyborny – zwrócił się do Klimeńki – mużyk z pewnością zmięknie, jak trochę między trupami posiedzi.

– Ale czy uważaliście, jak się bardzo stawiał i nic sobie z tego nie robił – rzekł Bułhakow.

– No, no, to do czasu – odezwał się Sztejn – już tam w lochu hardość mu odejdzie. Co prawda, jabym tam nie wysiedział.

– I ja nie – rzekł Kutanin – to też potrzymam go ze dwie doby, aby resztki hardości wypędzić; potem spodziewam się, że będzie miękkim, jak wosk. Tym czasem panowie chodźmy na czaj.

Szanowne naczalstwo rozmawiając jeszcze o zuchwałym chłopie i robiąc wielkie nadzieje z wynalezionego sposobu zmuszania opornych wieśniaków do uległości, udało się z Kutaninem do jego mieszkania na herbatę.

IV.

Wiadomość o zamknięciu w grobach wieśniaka szybko się rozeszła po mieście. Mieszkańcy Janowa i zostający w mieście z rozkazu władz wieśniacy snuli się koło kościoła, usiłując zajrzeć przez okienka grobów, aby się dowiedzieć, co porabia uwięziony, nadto, jeżeli się da, podać mu trochę żywności; wiedziano bowiem, że moskale morzyli go głodem.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 51. Kraków, Piątek dnia 28 Kwietnia 1882.

9)

(Ciąg dalszy).

Lecz stojąca przy kościele warta nie dopuszczała nikogo, a straż ziemska rozpędzała zbierające się po ulicach gromadki.

Wtrącony do grobów wieśniak zlazłszy ze schodów, dobył z kieszeni wsuniętą przez strażnika świeczkę i zapalił. Przy słabym jej blasku zaczął rozglądać się po ciemnem podziemiu, szukając miejsca, gdzieby mógł przepędzić czas swego więzienia.

Stare te groby, od lat kilkudziesięciu nieotwierane może, straszny przedstawiały widok zniszczenia.

Stosy przegniłych trumien, z których wyglądały na pół zbutwiałe szkielety, rozrzucone wokoło, lub zwalone na kopy kości, w niepewnem świetle łojowej świeczki straszny i fantastyczny razem przedstawiały widok. Tu, jakby na straży podziemia, stał wsparty o ścianę kościotrup; tam ze stosów kości wyszczerzały zęby w okropnym uśmiechu trupie głowy, spoglądając na przybyłego jamami bez oczu, owdzie z trumny bez wieka wyglądała część zeschniętego, pokrytego pleśnią i kurzem trupa, do którego przyschły resztki ogniłego dawno ciała.

Gdzieindziej wśród kawałków kosztownej niegdyś trumny spoczywał szkielet, ubrany w strzępy żupana; w innem miejscu, ze skrzywionemi na piersi rękami, leżał trup w przegniłej duchownej szacie, lub z framugi śmiała się trupia głowa, do której przyschnięte długie zwoje włosów wskazywały szczątki niewiasty.

Poruszone światłem i brzękiem łańcuchów nietoperze, jedyni żywi mieszkańcy tych grobów, niespokojnie latały wokoło; gdzieś w głębi podziemia zajęczała sowa, a więzień szedł zwolna, unosząc ciężkie kajdany, aby brzękiem ich nie zakłócać uroczystej ciszy grobu i strzegąc się deptać rozrzuconych wokoło kości.

Ruchome smugi bladego światła łojówki tworzyły fantastyczne cienie; zdawało się, że trupy, na które padnie, budzą się, ruszają, a patrząc ciekawie oczami bez źrenic, chcą przemówić, powitać przybysza, co ze świata ludzi zabłądził w zmarłych dziedzinę.

Więzień szedł dalej, spokojny, wolny od zabobonnej trwogi, jaką w niejednym widok grobu wzbudza, z trudnością tylko oddychając zadusznem i zgniłem powietrzem podziemia, które nie wiele małe okienka odświeżać mogły.

Znalazłszy wolniejsze nieco miejsce, ukląkł, zatknął w ziemi palącą się świeczkę, postawił wodę z sucharem i zaczął odmawiać modlitwy za dusze tych, wśród których się znalazł.

Pomodliwszy się, posilił sucharem i wodą; następnie położył się na wilgotnej ziemi i zmęczony tyloma przejściami dnia tego, usnął.

O czem marzył nieszczęśliwy więzień? Czy Bóg zlitował się nad nim i przedstawił mu we śnie to, co najdroższem jest więzionemu – swobodę? Może widział w marzeniu zagrodę swoją w rodzinnej wiosce, gdzie niegdyś żył spokojny i szczęśliwy wraz z bratem, a zkąd go teraz wyrwali wrogi.

Może marzył, że wraca do niej, na progu czeka go kochająca żona, z izby wybiegają dzieciaki, spieszące powitać dawno niewidzianego ojca.

A może widział tam pod cerkwią Pratulińską klęczący lud , osłoniony tumanami dymu. Huk strzałów powtarzały echa, a krew wieśniacza płynęła obficie. I raz jeszcze zobaczył padającego od morderczej kuli brata, jak to niedawno oglądał na jawie.

Lub może widział gdzieś w obcym kraju, wśród śnieżnej zamieci pędzony orszak więźniów, skrępowany łańcuchami i krwią znaczący swe ślady. A w tym orszaku i siebie, przykutego do okropnego łańcucha, jak go pędzono na północ daleką, jak szedł gnany pletnią kozacką i kolbami dzikiego żołdactwa, a za sobą zostawiał opustoszałe wioski rodzinnej ziemi, wśród których grasował najezdnik.

I słyszał jęki swoich, nad którymi pastwiono się okrutnie, świst pletni kozackich, a przez zamieć śniegową przebijała łuna pożaru.

A może też w śnie tym dane było kmiecej duszy sięgnąć oczami w przyszłość i ujrzeć obraz ojczystej ziemi, omytej już krwią swych dzieci i pokutnemi ich łzami.

W cichych zagrodach wiejskich żyła spokojna i poczciwa ludność; nie było nigdzie dzikiego wroga; świątynie odnowione brzmiały chwałą Bożą, na mogiłach poległych rosła darń zielona, kwitły kwiatki prześliczne, tak piękne, jak były niegdyś ich dusze, pełnemi kłosy śmiały się niwy, a słonko tak jasno, tak cudnie świeciło, oblewając strugami złotego światła szczęśliwą ziemię i śpiewem ptasząt wesołych rozlegały się bory i gaje.

Po jakimś czasie ze snu tego obudził się nieszczęśliwy więzień.

Choć dzień był dawno na dworze, on nie wiedział o tem, bo w podziemiu panowała cisza i ciemność grobowa.

Oderwany od świata, wtrącony między umarłych, był, jak oni, choć żywy – umarłym.

Dolegały mu ramy od pletni kozackich, których żadna dłoń litościwa nie opatrzyła, ciążyły kajdany, dusiło powietrze lochów, głód wreszcie czuć się dawał i gorączka paliła, a jednak na myśl nawet nie przyszło uledz żądaniu Moskwy.

Tyle już wycierpiał za wiarę, przez to więc droższą mu stała się jeszcze; gotów był zatem na większą choćby męczarnię.

Godziny za godzinami mijały, a w położeniu jego żadna nie zachodziła zmiana.

Czy zapomniano o nim? – Może był na śmierć głodową w podziemiu skazany? – Może wchodząc tu, po raz ostatni oglądał światło dzienne?

Nie wiedział tego.

Zrezygnowany na wszystko jednak, cokolwiek go spotkać miało, siedział nieszczęśliwy, pogrążony w ciemnościach; dawno bowiem nie miał świeczki, krzepiąc się modlitwą i oczekując spokojnie dalszego losu.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 52. Kraków, Niedziela dnia 30 Kwietnia 1882.

10)

(Ciąg dalszy).

V.

Moskale tymczasem tryumfowali.

Sposób, przez nich wymyślony, zdawał się tak pewnym i nieomylnym, że już zawczasu snuli projekta, jak spożytkują uległość wieśniaka, bo że znękany tak długiem i okropnem więzieniem ulegnie, o tem nie wątpili.

Dwie doby minęły już, jak nieszczęśliwego Teodora Osypiuka wtrącono do grobów kościelnych; pp. naczelnicy więc sądząc, że już dość powinien być znękanym, nadto nie życząc bynajmniej, aby umarł z głodu lub bojaźni, tego bowiem, żeby siedząc między trupami, można się nie bać, nie przypuszczali, postanowili go ztamtąd wydobyć.

Udali się więc ze strażnikami ku kościołowi i zatrzymawszy się przed progiem, kazali wyprowadzić więźnia. W przekonaniu, że ulegnie, nie bronili zbierania się gromadkom ciekawych mieszczan i wieśniaków, owszem większa ilość świadków tej uległości była im na rękę, bo większy wpływ wywrzeć mogła.

Otwarto kościół, strażnicy ze światłem spuścili się do lochów, naczalstwo tym czasem czekało na ulicy, paląc papierosy i zawczasu ciesząc się wpływem, jaki mieć będzie obietnica podpisu więźnia na coraz bardziej zwiększające się gromadki ciekawych.

Po chwili wyprowadzono go.

Brzęcząc łańcuchami, szedł spokojnie, jak dawniej, twarz tylko nieco przybladła; był to ślad przebytego okropnego więzienia i głodu, jak również nie mógł tak śmiało spoglądać w oczy wrogom, bo po dwóch dobach, przebytych w grobowej ciemności, światło słoneczne raziło.

Z tryumfem spojrzeli nań moskale, a z ciekawością zebrani.

– Nu szto? – zapytał K utanin – dobrze w grobie między trupami?

– Lepiej, jak między złymi ludźmi – odrzekł zapytany.

– Zuchwały jeszcze – mruknął Bułhakow.

– Czy podpiszesz teraz – zapytał Kutanin – czy zamknąć cię jeszcze?

– Niech mnie pan naczelnik zamknie, bo nie podpiszę – odrzekł.

Zadziwieni moskale spojrzeli na siebie, a szmer pochwlny rozszedł się między widzami.

– Szto? – wrzasnął Kutanin.

– Tak, nie podpiszę – odrzekł wieśniak – mówiłem panu naczelnikowi, że umarli nic mi złego nie zrobią, to też nie zrobili. Niech mnie pan zamknie jeszcze, choćbym tam miał umrzeć, to nic nie szkodzi, przynajmniej w poświęcanem miejscu będę leżał.

Znowu szmer pochwalny widzów przyjął te słowa wieśniaka, a wściekłość opanowała moskali.

– Prawdę mówi – wołano w tłumach – niech nas wszystkich zamykają do lochów a wiary nie zmienimy. Co to strasznego siedzieć w poświęconem miejscu między ciałami dobrych katolików.

Rozwścieczony Kutanin przyskoczył do więźnia i uderzył go w twarz.

– Ty sukinsyn! buntowszczyk! – wołał – prowadzić go do turmy! ja skórę z ciebie zedrę! pletniami zaćwiczę! Sybir, szubienica, dla mietieżnika, chama!

Pastwienie się takie nad nieszczęśliwym oburzyło patrzących.

– Zbój moskal! – wołano w tłumach – nie dość, że męczy człowieka, jeszcze bije. Widzisz go jaki. Bić tobie nie wolno, moskiewski psie! Strzelaj sobie, jak chcesz, napij się znowu ludzkiej krwi.

Z temi słowami jeden i drugi kamień zaświsnął nad głowami moskali.

– Chodźmy ztąd – szepnął Sztejn, pamiętający jeszcze wziętą w Pratulinie naukę. Zawstydzona i wściekła Moskwa uchodziła, ścigana klątwami i rzucanemi z za węgłów kamieniami; więźnia tymczasem powleczono do turmy.

– Rozganiat! – krzyknął Kutanin, stanąwszy na progu swego domu, do znajdujących się w pobliżu kozaków i zatrzasnąwszy drzwi od ulicy, pobiegł z towarzyszami na górę.

Znalazłszy się w gabinecie Kutanina, długo milczeli ci panowie. Dławił ich gniew i doznane przed chwilą upokorzenie.

Wściekali się, bo cały gmach projektów, budowanych tak kunsztownie, runął wobec stałości jednego chłopa. Chłopa tego nie mieli za nic, pogardzali nim, jak zwierzęciem, a jednak on był silniejszym od nich.

Męztwo to budziło mimowolny szacunek, do którego choć się nie przyznawali, czuli przecież. To jednak jeszcze większy gniew wzbudzało. Jakiś cham, mużyk, czernoraboczyj, śmiał tak zuchwale stawić opór carskiej woli, której oni byli wykonawcami i przed chamem tym ustąpić musieli. Nietylko musieli ustąpić, ale nawet tak się fatalnie skompromitowali i dziś buntownicze mużyki tryumfują z porażki i wstydu carskich czynowników.

Jeszcze jeden przykład miała Moskwa, że przed siłą ducha i woli człowieka zwierzęta ustąpić muszą.

– No i sztoż – rzekł nareszcie po długiem milczeniu Sztejn do Klimeńki – wasz sposób k’czortu nie gaditsia, mużyk posiedział między trupami i taki sam twardy, jak był.

– Na ten podły naród nie ma rady – odrzekł tenże.

– To prawda – odezwał się Kutanin – tylkośmy się skompromitowali napróżno. I co tu teraz robić.

– Ha cóż – rzekł Klimeńko – pracujmy nahajkami i kontrybucją, co będzie to będzie.

– Inaczej nie można – mruknął Kutanin – róbmy swoje, przecież koniec jakiś być musi.

– W dodatku – odezwał się milczący dotąd Bułhakow – hersztów administracyjnym porządkiem w Sybir.

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 53. Kraków, Środa dnia 3 Maja 1882.

11)

(Ciąg dalszy).

III. Przysięga Starca.

I.

Zbrojne apostolstwo prowadziło się bezustannie na Podlasiu. Dzikość jednak moskiewskiego żołdactwa, wyrafinowana tyrania ich naczelników, jak również namowy hojnie opłacanych przez Moskwę świętojurców, nie posunęły ani na krok dzieła nawracania. Lud cierpiał, znosił prawdziwie piekielne męki, pomimo to jednak trzymał się stale swych przekonań.

Widząc bezskuteczność srogości, bo ta bardziej jeszcze potęgując ducha Ludu wręcz przeciwny odnosiła skutek, zaczęła Moskwa używać i innych środków łagodniejszych, jako to: namowy, obietnic, przekupstwa z nielepszym wszakże skutkiem.

Naczelnicy powiatów i straży ziemskich, jak również komisarze włościańscy, kierujący tem apostolstwem pod głównem przewodnictwem siedleckiego gubernatora Gromeki, próbując różnych sposobów, wysełali od czasu do czasu różne między Lud osobistości, aby perswazją i namową zrobili to, czego zrobić nie mogły kule, bagnety, nahajki i kontrybucje.

Szczególniejszą baczność zwróciła Moskwa na tych z włościan, którzy odznaczali się między sąsiadami szczególniejszą uczciwością, pracowitością jako też i rozumem, a tem samem wywierali wpływ pewien, czasem dość znaczny na gromady.

Takimi ludźmi zajęli się głównie, starając się ich pozyskać, aby wpływ ich spożytkować dla dzieła obrusienja.

Środek ten nie był wszakże skuteczniejszym od innych.

Czyż bowiem mógł dać się ująć przekupstwem, lub zastraszyć groźbą, człowiek uczciwy i prawy, zwykle zamożny, jeżeli, wątpliwej zkądinąd moralności ludzie, często nawet nałogowi, jak tylko szło o religijne przekonania, nietylko ugiąć się nie dali, ale zawzięcie ich na równi z innymi bronili. Gdyby nawet który z takich wpływowych wieśniaków dał się ująć Moskwie i skłonić do apostołowania schyzmy, nicby jednak zrobić nie mógł, stanąłby bowiem wbrew przekonaniom ogółu i utracił natychmiast cały posiadany wpływ.

Opierały się bowiem dążeniom Moskwy nie pojedyńcze jednostki, nie część pewna ludności przejęta żarliwością religijną, ale ogół cały bez wyjątku, wyjątkami bowiem, któreby na palcach zliczyć można było, byli ci, co na duchu upadli.

Lud Podlaski posida wielką siłę i stałość charakteru. Szczególniej na gruncie przekonań religijnych jest niewzruszonym; każdy więc z wpływowych wieśniaków gdyby dał się ująć, shańbiłby się napróżno, bo gdzie bezsilnemi były kule, bagnety, nahajki, Syberja i kontrybucje, tam skutku odnieść nie mogło słowo i to jeszcze słowo splamionego odstępcy.

II.

Jednym z takich wpływowych wieśniaków, na których Moskwa szczególniejszą baczność zwróciła, był gospodarz ze wsi Derła, stały Pikuła.

Ośmdziesięcioletni blizko ten starzec, miał wielkie poważanie nietylko między sąsiadami ale i w całej okolicy, na które w zupełności zasługiwał.

Był to człowiek rzadkiej uczciwości, przytem pilny, pracowity, trzeźwy, gdyż żadnego z trunków upajających nie używał, nadto rozumny.

Nauki nie mając prawie żadnej, gdyż zaledwie czytać i jako tako stawiać litery umiał, co ostatnie mu nawet z pewną trudnością przychodziło, stara ręka bowiem zesztywniała od pługa i siekiery; lubiąc wszakże nad wszystkiem się zastanawiać, przez ciąg długiego życia znacznie powiększył zasób posiadanych wiadomości. Nadto mając naturalny wrodzony rozsądek, czyli tak nazwany chłopski rozum, rozwinięty tak długiem doświadczeniem, jako też czytaniem pożytecznych książek, co bardzo staruszek lubił, choć niezawsze oczy służyły, Pikuła słusznie uchodził za bardzo rozumnego człowieka.

Był on dość zamożnym, bogatym nawet; posiadał bowiem spory kawał gruntu, który raczej za folwarczek, niż włościańską zagrodę mógł uchodzić, do tego porządnie zabudowany, piękne inwentarze, a także zapasik grosza na czarną godzinę.

Że zaś pilnie i starannie około roli chodził, z widzianych gdziekolwiek ulepszeń gospodarskich korzystał, tak, że gospodarstwo jego nietylko wieśniakom, ale i wielu dworom za wzór służyćby mogło; nadto nie próżnował chwilki, choć miał się kim wyręczyć, gdyż w domu nietylko synowie, ale i wnuki dorosłe były; to też dostatek się mnożył. Nietylko sam, ale nikt z rodziny jego do karczmy nie uczęszczał, potrzeb miał mało, napróżno grosza nie trwonił, mógł więc co roku coś odłożyć.

W tym razie Pikuła nie postępował jednak wzorem wielu wieśniaków, którzy zaoszczędzone pieniądze, zmieniwszy na złoto lub srebro, zakopują w ziemi, tam sądząc je najbezpieczniejszemi, choć w ten sposób właśnie najczęściej przepadają. Podpatrzy je bowiem złodziej; sam właściciel zapomni o miejscu, w którem były zachowane, albo też umierając, nie powie o nich nikomu z różnych powodów i tak marnują się.

Pikuła znał się na papierach procentowych; za oszczędzone więc pieniądze kupował zastawne listy Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, które słusznie za najpewniejszy papier uważał; pieniądz więc przyrastał nawet w szkatułce.

Do majątku tego doszedł twardą pracą całego życia; wszystko, co miał, było uczciwie i w pocie czoła zebrane, i mógł sumiennie z ręką na sercu powiedzieć, że w całej fortunie nie posiada ździebełka, ani grosika, na którychby łza lub krzywda ludzka ciążyły. Ilużto znajduje się bogaczy, którzyby tego samego powiedzieć nie mogli.

(Dalszy ciąg nastąpi.)

 

Gazeta Krakowska, Nr. 54. Kraków, Piątek dnia 5 Maja 1882.

11)

(Ciąg dalszy).

Zamożność ta nie wbijała go jednak w pychę, nad stan swój się nie wynosił, ani go też nie wstydził. Nietylko nie zarzucił wzorem wielu zbogaconych stroju wieśniaczego, lecz owszem lubił go, a namawiającym do włożenia sursurduta, odpowiadał:

– Albo mi to źle w sukmanie? Człowieka uczciwego to i w sukmanie każdy uszanuje, a łotrem, choćby w surducie, pogardzają.

Nikt też nie widział Pikuły ubranego inaczej, jak w sukmanie z grubego sukna, takiej, jaką noszą na Podlasiu wieśniacy, do której zimą dodawał kożuch z baranów swojego chowu. Tego też przestrzegał u dzieci i wnuków swoich, wdrażając im od małego poszanowanie stanu, do jakiego należeli i karcąc surowo wszelką pychę.

Choć tak zabiegliwy i oszczędny, nie był wszakże skąpym, lecz chętnie dzielił się z potrzebującymi. Nie widiano nigdy, aby ubogi lub proszący udawał się do staruszka napróżno, a jeżeli którego z sąsiadów lub znajomych dotknął nieurodzaj, grad, pomorek lub pożar, Pikuła pierwszy, często nawet nieproszony zjawiał się z pomocą, udzieliwszy zaś jej, uchodził co prędzej, chroniąc się od podziękowań, na które odpowiadał:

– Nie masz czego dziękować sąsiedzie, ja ci nie swoje daję, tylko Boskie. Bóg mi na to dał, abym się z potrzebującym dzielił. Jak ja będę w potrzebie, boć co tobie dziś, mnie może być jutro, to ty mi pomożesz, albo kiedy, jak mnie nie stanie, a moje dzieci i wnuki będą w biedzie, to ich podratujesz, jeżeli ci Bóg pobłogosławi.

Sąsiedzi też znając dobre serce staruszka, w każdej potrzebie szli doń, jak do swego bankiera. On też rad wygadzał, nie dając mówić nawet o procentach, na które inni tak nieraz bywają łakomi.

– Cóż to – mawiał do ofiarującego mu takowy – starego Pikułę masz za żyda, że procent mi dajesz?

– Oddajno bratku tylko to, coś pożyczył, a będzie z ciebie dość; na co masz dopłacać. Na co mi twoje; czy to wieki staremu żyć; toż i tego, co mam, do trumny nie zabiorę, a dzieciom i wnukom kawałek chleba zostanie; jak im będzie mało, niech pracują, to Bóg da. Jakby tak na tam tym świecie się pokazało, żem obdarł biedniejszego, toby dopiero było źle z Pikułą. Idźże sobie sąsiedzie i wstydź się takie rzeczy mówić.

Nie odmawiając nikomu pomocy, grosza próżniakowi i pijakowi nie pożyczył.

– Popraw mi się bratku pierwiej – odpowiadał na prośby – dopóki cię bies do karczmy ciągnie i robić się nie chce, grosza odemnie nie dostaniesz; bo ja nie na to całe życie zbierałem, aby grosz, w pocie czoła zapracowany, zabierali Herszki i szynkarze. Ja nie chcę pomagać do zguby twojej duszy, na którą i tak bies czyha. Jak się poprawisz i na porządnego człowieka wyjdziesz, to przychodź śmiało, bo stary Pikuła zawsze gotów poratować sąsiada.

I tak odprawiony odchodził ze wstydem, wiedząc dobrze, że żadne prośby nie skłonią staruszka do zmiany zdania, a nieraz napomnienie takie skutkowało.

Nic więc dziwnego, że staruszek tak poczciwy, którego życie czystem było, jak woda kryniczna, wielki i dobry wpływ na sąsiadów wywierał.

Kochali go też i szanowali, a słuchali więcej pewnie, jak wszystkich razem naczelników, choć Pikuła zburczał niejednego, jak co zbroił, młodszym szczególniej to i laską pogroził, ba! nawet za ucho pociągnąć potrafił. Tak jednak skarcony nietylko się nie gniewał, ale owszem dziękował za napomnienie; wiedział dobrze bowiem, że to dla jego dobra.

Żaden spór czy to o granicę, czy o co innego, nie obszedł się bez wdania Pikuły; on zwykle rozstrzygając go z zadowoleniem obu stron, godził zwaśnionych. Nie było wypadku, aby przeciwnicy, przez niego pogardzeni, kłócili się jeszcze, bo wyroki jego szanowano lepiej od wójtowskich i sądowych, gdyż wiedziano, że sprawiedliwe.

Granice zaś nietylko w swojej wsi, ale w całej okolicy pamiętał stary tak dobrze, że łatwiej ich znaleść umiał, niż niejeden jeometra, patrzący na mapie.

Kiedy w chacie jakiej przyszła na świat dziecina, z pewnością proszono starego w kumy; państwo młodzi idąc do ślubu, nie zapomnieli nigdy wstąpić do jego chaty po błogosławieństwo; zapomnienie bowiem podobne uważaliby za grzech. Gdzie znowu zdarzył się pogrzeb, sam on bez proszenia się zjawiał, nie na stypę, bo hulanek nie lubił, lecz pamiętając na przykazanie Boże, że smutnych cieszyć należy. Spieszył też z pocieszeniem, a gdzie widział tego potrzebę, z czynną pomocą, bo ratować bliźnich w nieszczęściu, było dlań prawdziwą rozkoszą.

W święta i niedziele chata jego pełną bywała; staruszek lubił gości i rad był, gdy go nawiedzali.

Schodzili się więc nietylko powiernicy jego, starzy, jak on gospodarze, ale i młodzież, a spożywszy, co Bóg dał, przy szklance piwa lub lampeczce miodu domowej roboty, spędzali czas na wesołej gawędce, tak, że ani się obejrzeć, jak przeleciał wieczór.

Staruszek opowiadał zgromadzonym, co przeczytał w książkach, których dość miał u siebie, lub też czytał głośno z nich niektóre ciekawe rzeczy, objaśniając je i dodając nieraz przykłady, z własnego życia i doświadczenia wzięte, albo też tak gawędzono o gospodarstwie i różnych innych sprawach, mogących obchodzić wieśniaków.

Cała okolica, jednem słowem, uważała Pikułę za ojca i patryarchę; wieśniacy nietylko w każdym wypadku udawali się do niego, ale nic zupełnie bez jego porady nie przedsiębrali, tak, że niejeden dalej mieszkający wolał kilka wiorst drogi przebyć, niż coś ważniejszego przedsięwziąć bez rady starego.

(Dalszy ciąg nastąpi.)

Gazeta Krakowska, Nr. 55. Kraków, Niedziela dnia 7 Maja 1882.

13)

(Ciąg dalszy).

Człowiek taki musiał koniecznie zwrócić na siebie uwagę moskali, którym zwykle ludzie uczciwi i wpływowi są solą w oku. Od dawna szukali sposobu, aby go użyć za narzędzie do nawracania innych, lecz jak trafić do niego? Jakim sposobem skłonić go, aby został apostołem schyzmy? Był to sęk, nad którym od dawna łamali sobie głowy.

O przekupstwie ani myśleć.

Pikuła był zamożny i bardzo nawet, zresztą niechciwy, nie pijak, ani hulaka, przeciwnie skromny, oszczędny i pracowity, tak mało mający potrzeb, wzgardziłby więc ofiarowanemi rublami.

Drogą perswazji go skłonić także niepodobna. Wierny ojców wierze, nie odstąpiłby jej za nic; jakże więc mógł zgodzić się namawiać innych do apostazji. Zbyt znowu był rozsądnym, aby się dał obałamucić moskalom i me przejrzał ich sideł.

I groźba żadnegoby na nim wrażenia nie wywarła.

Starzec, nad grobem stojący, śmierci się nie bał, owszem, jako dobry chrześcjanin każdej chwili był na nią gotów. Pletniby pewnie nie wytrzymał; dla oszczędzenia więc sobie kilkugodzinnego może cierpienia, czyż chciałby plamić odstępstwem ostatnie chwile długiego, nieskazitelnego dotąd żywota.

Na to wszystko zwracano uwagę Kutanina, ile razy tylko wspomniał Pikułę, mówiąc, że chciałby go użyć do przekonania wieśniaków, aby próżnego sporu zaniechali.

III.

Pewnego dnia przybył do Derła Kutanin z eskortą kozacką i zatrzymawszy się przed domem sołtysa, polecił zawołać Pikułę.

Stawił się starzec ciekawy, co potrzebować może naczelnik.

– A to ty stary – rzekł do niego Kutanin – co cię tak wszyscy chłopi kochają i szanują, żeby za tobą w ogień i w wodę poszli.

Wielmożny naczelnik żartuje – odrzekł Pikuła – jużci siwe włosy to i młodzi szanują; słuchają ta mnie czasami, boć wiedzą, że do złego nie namówię. Zresztą człowiek nie dzisiejszy, nie z jednego pieca chleb jadł, to więcej wiedzieć może od młodszych; ale żeby tam aż w ogień za mną mieli iść, to do tego jeszcze daleko.

– No mniejsza o to, tak, czy nie – rzekł Kutanin – dość, że cię słuchają i masz wpływ na nich; dlatego też przyjechałem do ciebie z interesem od samego cesarza.

– Od cesarza!? – zapytał zadziwiony Pikuła – a cóż cesarz może mieć do chłopa za interes? Wszak on od nas nic więcej nie chce, jak tylko abyśmy podatki regularnie płacili i rekruta dawali, a jedno i drugie może wziąść bezemnie. Wszak mamy urzęda, co tego pilnują, i jak kto w porę nie odda, nietylko zagrabią, ale i karę jeszcze zapłacić każą.

– Nie o rekruta, ani podatki tu idzie – rzekł Kutanin – na to nie trzeba twojej pomocy, jest inna rzecz, słyszałeś pewnie, że car nasz miłościwy chce, abyście jednę z nim wyznawali wiarę. Wiesz o tem?

– Słyszę Wielmożny naczelniku – odpowiedział Pikuła.

– Tak jest z pewnością – rzekł Kutanin – car miłościwy chce tego koniecznie. Pragnie on chłopów wydobyć raz na zawsze z pod złych wpływów szlachty i ksiondzów polskich, co ich na zatracenie prowadzą, nadto w swej niewyczerpanej łasce tych, co go posłuchają, sowicie wynagrodzi, ale nieposłusznych za to karać będzie. Te zaś głupie mużyki nie rozumieją własnego interesu; nie chcą pojąć, że carowi opierać się nie wolno, a przez ten upór swój na wielkie nieszczęście mogą się narazić, czego zresztą już trochę doświadczyli. Otóż trzeba, żebyś zaraz jechał ze mną do Pratulina, gdzie z rozkazu mego zebrali się chłopi i tam przemówiwszy do nich rozsądnie, jak to nieraz robiłeś, nakłonił ich, aby cara słuchali i nauczył, co mają robić. Siadajże ze mną i jedziem.

– Ale Wielmożny naczelniku – odpowiedział Pikuła – co pomoże moje namawianie. Wszak namawiają ich już dawno księża, co tu z Galicji poprzyjeżdżali, urzędnicy, Wielmożny naczelnik sam nawet i karzą ich za nieposłuszeństwo, a jednak to wszystko nic nie pomaga, więc cóż ja tutaj poradzić mogę. Jeżeli o to idzie Wielmożny naczelniku, to ja nie mam po co jechać.

– Nic nie pomoże, musisz jechać! – krzyknął Kutanin – ja w imieniu cesarza każę! słyszysz! Siadaj i jedziemy.

N a powtórzony rozkaz siadł starzec na kozioł i z eskortą kozacką przybyli do blizkiego Pratulina.

Gromada włościan, spędzona przez straż ziemską, czekała oddawna. Kutanin wysiadłszy z bryczki zbliżył się do nich z Pikułą.

– Oto macie – rzekł – człowieka, którego znacie i szanujecie, a który też na to w zupełności zasługuje. Przywiozłem go tu umyślnie, aby wam powiedział, że źle postępujecie, nie słuchając naszego miłościwego monarchy, który jedynie waszego dobra pragnie. On wam powie, co macie robić i powie dobrze, bo to człowiek rozumny, o czem zresztą wiecie; co więc powie, tego święcie słuchajcie.

Zebrani wieśniacy spojrzeli z zadziwieniem na Pikułę i Kutanina. To, co słyszeli, nie mogło się im w głowach pomieścić.

Jak to! Pikuła, ten zacny, kochany staruszek, którego dotąd za ojca uważali, od którego zawsze same dobre tylko i uczciwe rady i przestrogi słyszeli, mógł się do tego stopnia zapomnieć i podjąć się namawiania ich do schyzmy?

On, co tak zdawał się być przywiązanym do wiary Ojców, co niedawno jeszcze zachęcał ich do wytrwałości w cierpieniach?

Ale co to mogło się zrobić? Zkąd przyszła nagle ochota Pikule pokumać się z Kutaninem?

Czyżby starzec nad grobem stojący, zamożniejszy od nich wszystkich, ułakomił się na ruble moskiewskie?

Czy nie pojmował hańby, jaką na swoje siwe włosy ściąga?

To zdaje się nie do uwierzenia.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 56. Kraków, Środa dnia 10 Maja 1882.  

14)

(Ciąg dalszy).

Coś jednak musiało się zrobić; słyszeli bowiem dobrze, co mówił naczelnik, że Pikuła ma ich namawiać, aby cara słuchali. Wiadomo przecież, że car żąda przyjęcia schyzmy; stary więc już widać został moskalem.

Tak myśleli wieśniacy, którzy zasmuceni i zadziwieni czekali, co im powie Pikuła, będąc przygotowanymi, w razie gdyby ich do odszczepieństwa nakłaniał, plunąć mu w oczy, wytknąć hańbę, jaką nietylko siebie, ale całą zacną rodzinę okrywa i nie słuchając więcej, rozejść się.

Po chwili milczenia śmiało znosząc badawcze wejrzenia wieśniaków, stary w te odezwał się słowa:

– Chciałeś pan, panie naczelniku, abym nauczył moich sąsiadów, jak mają obecnie postępować. Dobrze! jestem gotów spełnić pańską wolę, choć to, co im mogę powiedzieć, oddawna dobrze wiedzą sami. Dla nas wszystkich jest jedna tylko droga, trzymać się wiernie naszej św. wiary, cokolwiekkądź za to czeka.

Tu starzec dobywszy z pod sukmany krzyżyk, który zawsze nosił na piersiach, ukląkł i podniósł go w górę, a za nim padła na kolana zebrana gromada.

– Przysięgam na moje siwe włosy – mówił – na zbawienie duszy, jak pragnę szczęścia mych dzieci i Boga przy skonaniu oglądać, że wiary ojców moich nie odstąpię i wy sąsiedzi nie róbcie tego. Święci męczennicy tyle wycierpieli za nią, nasi bracia niedawno krew swoją dla niej przelali, naśladujmyż ich przykład. Przeklęty ten, kto wiarę zmieni.

Wieśniacy z uniesieniem powtarzali przysięgę Pikuły i łzy radości zwilżyły ich oczy.

Ukochany staruszek był godnym ich szacunku, jak dawniej, a przemowa jego bardziej jeszcze wzmocniła ich stałość.

Kutanin stał osłupiały, niemy, nie pojmując, co to się dzieje.

Znów nowa, sztraszliwa spotkała go kompromitacja; wszak rozkazał wieśniakom słuchać i spełniać, co powie Pikuła, uznając to naprzód za dobre; lecz któżby przewidział podobne zuchwalstwo.

Ochłonąwszy wreszcie, krzyknął na kozaków, a ci podbiegłszy, porwali klęczącego jeszcze starca i wielu innych, co bronić go chcieli, pokrępowali, następnie przywiązawszy między konie, powlekli do Białej, nagląc nahajkami do pochodu.

Omdlały ze zmęczenia, pokaleczony pletniami, przywlókł się ciągnięty na sznurku przez kozaków Pikuła do tego miasta, gdzie w więzieniu wraz z sąsiadami długo pokutował za to, że poszedł za głosem obowiązku i sumienia, nie zaś za podszeptami wrogów.

Wreszcie, kiedy w czasie bytności cara w Warszawie ułaskawiono część wieśniaków, trzymanych w turmach, uwolniono i jego.

Zacny staruszek powrócił do rodzinnej wioski, gdzie dotąd żyje w większem jeszcze poszanowaniu i miłości tak sąsiadów i znajomych, jako też rodziny.

 

IV. Łomazy.

I.

Był pochmurny i ciemny dzień zimowy. Jak okiem zajrzeć, biały całun okrywał ziemię, sanny wszakże nie było, drogi więc pełne wody i rozmieszanego ze śniegiem błota, czerniały zdaleka, jak olbrzymie szaty na tle białych pól.

Szare, ołowiane chmury bałwaniły się po niebie, a mgła wieszając w powietrzu, szaremi smugami wlekła po polach.

Zakryte szarym, nieco przejrzystym tumanem, wśród którego przebijała się gdzieniegdzie blada zieloność sośniny, lasy tworzyły jakieś ciemne, mdłe, o nieokreślonej barwie i kształtach cienie, zamykające wkoło ścieśniony widnokrąg. Stada wron kracząc przeraźliwie, ulatywały po samotnych zagonach; wróble świergotały smutnie na wierzbach przy drodze, zlatując czasami szukać w błocie zgubionego może przez wiozących zboże podróżnych ziarnka, a z dali dolatywało szczekanie psa lub ryk wypuszczonej na podwórze krowy.

Dzień choć dżysty i wilgotny, był jednak zimnym; z szarych chmur sypała od czasu do czasu biała kaszka; mroźny wiatr pociągał z północy, obiecując przymrozek na jutro; w wioskach i odosobnionych sadybach dymy w miejsce wzbijać się prosto ku górze, snać obciążone wilgocią kładły się po ziemi, zaciemniając bardziej jeszcze ołowianej barwy powietrze; na drodze marzło, a rzadki podróżny klął, na czem świat stoi, przylegające do kół błoto. Jeżeli jednak na tyle starczyło mu cierpliwości, że jadąc, czyli raczej wlokąc się gościńcem od Białej, dobił do miejsca, gdzie na rozchodzących się drogach stała murowana, biało otynkowana kapliczka, w której wnętrzu przed posążkiem św. Jana Nepomucena bezustannie gorzała lampka, mógł odetchnąć swobodnie, bo z za mgły i tumanów wlokącego się dymu wyjrzała grupa domostw, zwiastująca miasteczko, w którem mógł odpocząć po rzeczywistych w tej porze trudach podróży.

Jak wysunięta placówka, ukazywał się naprzód na lewo olbrzymi wiatrak z nadłamaną nieco śmigą; za nim w oddali spowinięte mgłą majaczały krzyże cmentarza i połyskiwała obita blachą kopuła łacińskiego kościółka; nieco ku środkowi po nad dachy skromnych domostw wynosiła się pękato bożnica; główny plan obrazu wreszcie zajmowały większe i mniejsze domki i domy, kryte gontem lub słomą, gęsto ocienione obnażonemi obecnie z liści drzewami, których nagie konary, spowinięte w szarym płaszczu mgły i dymu, jak fantastyczne widma, sterczały wysoko ku górze.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 57. Kraków, Piątek dnia 12 Maja 1882. Brak kolejnego fragmentu

Gazeta Krakowska, Nr. 58. Kraków, Niedziela dnia 14 Maja 1882.

15)

(Ciąg dalszy).

Tak się przedstawiało oczom wędrowca miasteczko Łomazy w bialskim powiecie, dawne, bo jeszcze pierwszych Jagiellonów pamiętające; odwiedzane wreszcie przez Kazimierza Jagiellończyka, jadącego na sejm do Brześcia Litewskiego; upamiętnione w końcu bitwą z czasów konfedaracji Barskiej, w której poległ Franciszek Puławski. Dziś z miasta zdegradowano je na osadę; nowe prawa kazały naczelnikowi jego w miejsce munduru z czerwonym kołnierzem, pikielhauby, zdobnej w herb gubernji i szpady z feldcechem, nosić tylko łańcuch mosiężny z medalem na szyi. Degradacja ta nie przeszkadzała wszakże obywatelom jego, czującym swą godność, zwać się mieszczanami i uważać się za coś lepszego od mieszkańców okolicznych wiosek, czego im zresztą nikt zaprzeczać nie myślał i co w obywatelach tak słynnego miejsca zupełnie było naturalnem.

Wędrowiec jednak napróżnoby szukał w Łomazach śladów tej głębokiej starożytności; nic tam nie pozostało takiego, coby ją wskazać mogło; jednem słowem było to sobie miasteczko ani mniej, ani więcej brudne od innych, jakich zresztą tysiące w naszej Polsce widzieć można.

II.

Przebiwszy się od wspomnionej kapliczki do pierwszych domów miasteczka, wjeżdżało się na obszerny plac, reprezentujący rynek, na którym dwa razy do roku odbywały się jarmarki, a co niedzielę zwyczajne targi, różniące się od poprzednich tem jedynie, że trochę mniej na nich było ścisku, hałasu, pijanych i błota. Pomijając okalające rynek różnego kształtu i wielkości domy z ganeczkami lub bez nich, nie mogąc za mgłą dojrzeć krzyżów niegdyś unickiej, dziś schyzmatyckiej cerkwi, naprzód uderzała oczy na prawo ogromna rajtszula, zbudowana dla kwaterujących tu jeszcze w czasie Krymskiej wojny kawalergardów moskiewskich, obecnie służąca kozackiej artylerji; ulokowany na środku rynku rząd sklepów, różnemi kolorami malowanych, w końcu długi z facjatką dom z gankiem na filarach, mieszczący w sobie austerję, cukiernię, restaurację, winiarnię, handel korzenny, łokciowy, billard, sprzedaż szuwaksu etc., słowem wszystko, co ku potrzebie i przyjemności tak mieszkańców b. miasta, jako też i okolicy służyć mogło.

Już z daleka idącego od rynku gościa z niebieskich okienic witały napisy: „Przedaż trunków”. – „Pradaża pitiej” i szybko otworzona malowana brama zajazdu. Kto zaś, obszedłszy dom z drugiej strony, stanął przed głównem wejściem, ujrzał pod balkonem facjaty, na którym zwykle odbywały poobiednią siestę żony moskiewskich oficerów, dwa sklepy.

Pierwszym była właściwa winiarnia, cukiernia etc., o czem wszem wobec i każdemu z osobna oznajmiały z niebieskich drzwi na bronzowo malowanych blachach złotemi literami napisy. Na jednej z blach stało: „Handel win i korzenny, F. F. B.”, co miało znaczyć „Froim Fajgenbaum”, na drugiej zaś blasze moskiewski napis: „Pradaża win i korniej”, tudzież powtórzona moskiewskiemi literami cyfra Szanownego kupca: „F. F. B.” zastąpiły dawniejszy, który opiewał: „Figi, Rozynki, Migdałów, Muszkatołowe Gałkie”.

Pamiętający jeszcze ów dawny napis, istniejący w czasach, kiedy moskiewszczyzna nie rozszerzyła się tak jeszcze na nieszczęśliwem Podlasiu, nieraz zapewne westchnęli, ujrzawszy tę zmianę nad tem, że moskiewskie: „Korni” wystraszyły: „Figi, Rozynki i Migdałów” razem nawet z „Muszkatołowem Gałkiem”.

Drugim był sklep specjalnie łokciowy i norymbergski, trzymany przez synowę, czy dalszą kuzynkę Szanownych Froima i Faigi Fajgenbaumów, co każdy mógł się dowiedzieć z czerwonej tablicy nad drzwiami, na której żółte z szaremi brzegami litery mówiły przechodniom, że tu jest: „Handel towarów łokciowe”, czyli: „Pradaża łoktiowych wieszczej”.

Po tej głównej ozdobie całego miasta nic już w rynku a bodaj i w całych Łomazach na szczególną uwagę nie zasługuje, nawet kancelarja gminna z orłem dwugłowym nad drzwiami, nawet moskiewska szkółka, do której nikt nie chodzi, nawet jedyna murowana w tem mieście kamienica, należąca do kupca en gros zboża i drzewa, bankiera okolicznych szlachciców Grubego Jankla. – Tak powyżej wymienione rzeczy i wiele innych, jak np. zawalające rynek i niektóre ulice stosy drzewa i świeżo powyrabianych gontów, któremu to przemysłowi wielu starozakonnych obywateli Łomaz się oddaje, błyszczące talerze mosiężne przed domem felczera, wysychająca w niektórych miejscach latem rzeczka Zielawa z mostem, na drewnianych słupach opartym, różnokolorowo malowane domy, niewiasty mojżeszowego wyznania, siedzące poważnie za straganami na rynku i handlujące wszystkiem, od obwarzanków i makagigi do nici, igieł i wstążek, drewniany koń przy rajtszuli, na którego wskakiwać się uczą kozacy; wszystko to blednie wobec „Handlu win i towarów łokciowe”.

Ale, prawda, jest jeszcze jedna, raczej dwie rzeczy, czyli osoby warte widzenia w Łomazach.

Być w Rzymie i nie widzieć papieża, jest to zupełnie to samo, co zwiedzając Łomazy, nie poznać Abrama Kaca. Abram Kac jest nietylko czysto łomazkim typem, ale zarazem osobliwością tego miejsca. Wielka szkoda, że rysy tego męża nie mogą być przekazane potomności; cóż robić, pomimo usilnych próśb, Abram Kac nie pozwolił zdjąć z siebie portretu; dla czego – to już jego tajemnica.

Abram Kac jest to obywatel mojżeszowego, ma się rozumieć, wyznania, posiadający dom w rogu rynku, będący równie, jak on, oryginalnym.

Dom ten podparty w kilku miejscach, trzymający się nieco na bakier, wygląda zupełnie, jak jego właściciel, kiedy kilka kieliszków kartoflanki wleje pod jarmułkę; pomimo to jednak doskonale mieszkać w nim można, tak samo, jak właściciel jego, pomimo kartoflanki pod jarmułką, walecznie, choć nieco z ukosa, gruntuje łomazkie błoto.

(Dalszy ciąg nastąpi).

Gazeta Krakowska, Nr. 59. Kraków, Środa dnia 17 Maja 1882. Brak kolejnego fragmentu

Gazeta Krakowska, Nr. 60 Kraków, Sobota dnia 20 Maja 1882.

16)

(Ciąg dalszy).

Abram Kac robi wszystko i nic, handluje wszystkiem i niczem, w życiu swojem więcej nad pół rubla razem pewnie nie posiadał; pomimo to żyje, prosperuje doskonale i ciągle jest zajętym. Ktoby spotkał szanownego obywatela tego, biegnącego przez rynek w chałacie, złożonym z większej daleko ilości łat, niż materjału pierwotnego, z którego powstał, a którego koloru najbieglejszy nawet malarz odgadnąćby nie potrafił, w koniecznie przydeptanych patynkach, włożonych na bose nogi, jarmułce, podobnej do kawałka juchtowej skóry, czapce niedającego się opisać kształtu, z rozpuszczoną na wiatr gęstą i długą siwą, czyli raczej kilku kolorów brodą; ten przysiągłby, że od człowieka tego co najmniej losy Europy, albo chociaż moskiewskiego carstwa zależą.

Abram Kac sprzedaje wszystko, zacząwszy od mięsa, starych butów, cygar, tytoniu etc., a skończywszy na wołach, krowach, koniach, nawet kawałkach roli. Kupuje tak samo wszystko, co tylko mu chcą sprzedać. Robi interes nieraz na kilkaset rubli, a zarabia na nim złotówkę.

Pochodzi to ztąd, że nie mając pieniędzy, jest raczej pośrednikiem, niż rzeczywistym kupcem; zawsze jednak jako taki występuje. Trzeba go widzieć, kiedy schwyciwszy w jatce na kredyt ćwiartkę baraniny lub cielęciny, pędzi z nią do którego z dworów wiejskich w okolicy.

– Jasz pan Dobrozij kupi bahaniny? ni? – woła, pakując się do salonu, choćby na bal nawet trafił; nic bowiem go nie detonuje; w zapale handlu dostanie się wszędzie i nie ustąpi, aż zrobi swoje. Wypchnięty za drzwi, włazi oknem, wyrzucony przez okno, jest w stanie dostać się kominem, zmęczy, znudzi, doprowadzi do wściekłości tego, na kogo się uweźmie, baraninę wszakże sprzeda. Zadowolony wraca do Łomaz, od których często o kilka wiorst się oddalił, oddaje wzięte pieniądze rzeźnikowi, swój zarobek wynoszący 10 lub 20 groszy przepija i biegnie za drugim interesem. Pod wieczór zrobił kilka mil drogi, zwiedził wszystkie wioski w okolicy, zarobił dwa złp., które natychmiast przepiwszy, zasypia, jeżeli nie w domu, to na środku rynku lub w rowie przy drodze. Na drugi dzień wstawszy, to samo rozpoczyna życie. Jako dodatni rys charakteru Abrama wspomnieć należy, że nie było przykładu, aby czy to sam kiedy co ukradł, czy też kradzioną rzecz kupił lub przechował. Za wzięte na kredyt rzeczy natychmiast sprzedawszy je, płaci, konteutując się małym zarobkiem; dla niego bowiem dość, jeżeli ma na obwarzanek i wódkę codzień, a na kugiel i śledzia, lub parę piskorzy w szabes. Zadowolniony zupełnie z życia, jakie prowadzi, zdaje się, że inaczej nawet żyćby nie potrafił.

Drugą osobistością łomazką, choć w innym nieco rodzaju, jest krawiec Moszko, technicznie zwany pijakiem. Nazwisko to dostało mu się z dwóch przyczyn, raz że pije znacznie lepiej od Abrama Kaca, powtóre dla odróżnienia od drugiego krawca Moszka trzeźwego, będącego, jak on, obywatelem łomazkim.

Nizkiego wzrostu, ubrany w tabaczkowy chałat, z takiegoż koloru brodę i z tabakierką w kieszeni, Moszko pijak jest zawsze w dobrym humorze.

Nikt nigdy nie widział go rozgniewanego lub smutnego, a kiedy jeszcze z pół kwarty kartoflanki wychyli, wtedy weselszego nadeń człowieka nietylko na Podlasiu, ale w całej Koronie Polskiej, wraz z W. Ks. Litewskiem, wszystkich Rusiach i Żmudzi nie znajdzie. Nosząc się znacznie porządniej, nawet elegancko naprzeciw Abrama Kaca, nie może obejść się wszakże bez koniecznych łat na łokciach i strzępów na brzegach poły chałata. Nic to wszakże dziwnego; nikt przecież nie widział szewca w całych butach, jakżeż więc Moszko, będąc krawcem, mógłby mieć zupełnie cały chałat.

Moszko jednak rzemiosło krawieckie uważa za przydatek; głównym bowiem zajęciem jego, dzierżawa ogrodów owocowych. Z nadejściem wiosny, kiedy drzewa pokrywają się bujnym kwiatem, nie może już dosiedzieć w miasteczku, coś bowiem gwałtem go pędzi na wieś. Zaczyna więc peregrynacją po okolicznych ogrodach, oglądając, który z nich najlepszy plon wróży i układa się o dzierżawę. Dobiwszy targu i ulokowawszy się w ogrodzie, wygląda, jak odrodzony. Szczęśliwy, wesół, z nieodłączną tabakierką w ręku i butelką w kieszeni, bimbuje sobie wśród księżycowej letniej nocy, spacerując około obciążonych owocami drzew. Do miasteczka rusza jedynie na szabas i niedzielę, aby na targu sprzedać zabrane z sobą frukta.

Nie byłoby dlań większego nieszczęścia, jak nie dzierżawić latem żadnego ogrodu. Dzierżawa ta stała się drugiem życiem jego, potrzebą konieczną, niezbędną.

Moszko bez ogrodu w lecie, to anomalja, to coś ta kiego, czego nawet przedstawić sobie nie można.

Gdyby nie nazywał się pijakiem, zwanoby go pewnie sadownikiem.

Prócz ogrodu, ukochał jeszcze drugą rzecz, która mu właśnie nazwisko dała, t.j. gorzałkę.

Szpagatówka nawet, jak się zdaje, o wiele milsza mu, niż pierworodny Wełwe, kierujący się na rabina, wielkie światło Izraela w projekcie. Moszko swego Wełwe jednak bardzo kocha; zawczasu cieszy się, jak doń ludzie z dalekich stron kiedyś schodzić się będą, jak ongi do rabina w Kocku, od którego wszakże będzie nauczniejszym.

Choć szpagatówka często płata mu figle i naraża czasem na nieprzyjemne kolizje ze strażą ziemska lub wójtowską władzą, nieraz zaprowadzi na noc do miejskiej kozy, Moszko wszakże będąc wyższym nad drobne dolegliwości świata tego, nie łamie raz zaprzysiężonej jej wiary.

Wyspawszy się w kozie, wychodzi z niej prosto do szynku, gdzie zalawszy robaka, następnie poprawiwszy na kuraż, wymyśla wójta, ławników, straż ziemską, ba! nawet samego starszego strażnika.

Władze też, tak rządowe, jak municypalne, znając pod tym względem Moszka, zwykle patrzą na wszystko przez szpary, i w takim razie tylko sprzątają go z ulicy, jeżeli szanowną swą osobą założy się w poprzek, czem utrudnia komunikację. Leżącego zaś pod ścianą lub w rowie zostawiają w spokoju.

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 61. Kraków, Niedziela dnia 21 Maja 1882

17)

(Ciąg dalszy).

Moszko jest równie uczciwym i rzetelnym, jak Abram Kac; w tem zaś go przewyższa, że nie jest tak uprzykrzonym i nudnym, owszem, pełen zawsze delikatności, grzeczny i przyzwoity. Za nic w świecie nie ruszy, co do niego nie należy; można mu śmiało powierzyć złoto nawet, ale wódki nie. Widząc przed sobą wódkę, skosztować jej musi; oprzeć się podobnej chęci, nad jego siły.

Pociąg ten spłatał mu też raz dotkliwego figla.

We dworze, gdzie Moszko ogród dzierżawił, w jednym z pokojów, od którego często otwierano okno, stały na półce butelki z różnemi nalewkami. Widok ich nie mógł nie znęcić Moszka, który nie posiadał bynajmniej siły św. Antoniego do opierania się pokusom, to też wkradał się do pokoju i nadpijał z butelek. Dostrzeżono tego ubytku, a domyślając się, czyja to sprawka, wsypano do jednej z flaszek proszek emetykowy, inne zaś popieczętowano. Moszko spróbował zaprawionej wódki, spróbował jej czeladnik jego, i…. nie trzeba mówić, jaki skutek wywarła.

Czeladnik uciekł na drugi dzień do Łomaz i nie chciał wrócić więcej; Moszko został, ale przez długi czas nikomu z domowych nie pokazywał się na oczy; wkrótce jednak dobry humor jego wziął górę i cierpliwie znosił żarty z tego wypadku, który wkrótce stał się głośnym w okolicy.

– Aj waj! – mówił – ja myślał, że umrę; nic a nic nie wiezial, co to takiego. A mój czeladnik, to tylko leżał w krzakie i stękał i krzyczał gewałt. Niedawno, jak ja buł w Przegalinie, tam przyjeżdżał jeden pan aż z pud Włodawy, i wun, jak mnie tylko zobaczuł, tak pita: Czy to ten Moszko, co pił wudkie z hamatykiem? i wszystkie się śmieją, a mnie takie wstyd.

Zimą Moszko także nie dosiedzi, lecz peregrynuje po dworach za robotą.

Choć obszywa tylko parobków i oficjalistów, gdyż talent jego krawiecki bynajmniej z Chabou, ani Starkmanem z Warszawy rywalizować nie może, jest jednak zawsze persona grata.

Pan, pani, panicze, panienki, wszyscy Moszka lubią, bo wszystkich ubawi, rozweseli, każdemu coś ciekawego opowiedzieć potrafi.

Jest on chodzącą gazetą okolicy; wie, gdzie kto się urodził, umarł, ożenił, rozwiódł, kupił czy sprzedał majątek; ile która panna ma posagu a nawet lat, kawaler czy wdowiec wszystkich bowiem zna i nowin zawsze posiada zapasy.

Wieczorem, kiedy cała rodzina zasiędzie przy kipiącym samowarze, Moszko zakropiwszy jednym i drugim kieliszkiem robaka, popijając podaną mu przez panią domu herbatę, opowiada różne ciekawości z okolicy.

Plotkarzem wszakże nie jest, nikogo nie obmawia, on wszystkich szanuje i wszystkich szczery przyjaciół. Jako człowiek już niemłody, żył głównie ze starszem pokoleniem okolicznej szlachty, z których wielu umarło, młodszych szanuje, ale to już nie jego panowie.

Także miał swoich księży między proboszczami unickimi i łacińskimi, lecz moskale ich powyganiali. To też wspominając niekiedy zmarłych i nieobecnych: – Nie ma już moich panów i moich księży – mówi, ocierając łzę poczciwy żydzina.

Jest także wielkim politykiem; będąc gdzie we dworze, pilnie dowiaduje się, co stoi na gazetach, a wszystkie zmiany na horyzoncie europejskim gorąco bierze do serca.

Ma się rozumieć patryotnik, moskali nie lubi, choć żyje z nimi w zgodzie, trzymając się przysłowia: panu Bogu świeczkę, djabłu ożóg.

W czasie wojny prusko-fraucuskiej, której przebiegiem, nie wiadomo, dlaczego nasi żydkowie tak silnie się interesowali i niepowodzenia Francuzów brali do serca; nikt bardziej od Moszka nie był kolejami walki zajęty; nikt pilniej od niego nie zbierał wiadomości, ani też większych nie budował nadziei.

Było to jakoś zimą, w parę tygodni po wzięciu Metzu, Moszko przyszedłszy do jednego dworu około Łomaz, zastał syna gospodarza domu z gazetą w ręku, naznaczającego szpilkami na mapie placu boju położenie obu armji.

– Co ślichać? proszę panicza, jak tam Francuzy? – zapytał.

– Doskonale – odrzekł tenże – pobili ogromnie Prusaków.

– Aj waj! – krzyknął uradowany Moszko – jak to buło; niech panicz będzie łaskawy psiecita.

Młody człowiek patrząc w gazetę, przeczytał następną depeszę, która, jak mówił, tam się znajdować miała.

„Donoszą z Wersalu: Armja francuzka wylądowała w Gdańsku i zdobyła trzy pruskie fortece: Bochnię, Wieliczkę i Drezno. Bazaine, znajdujący się w Dreźnie, przebrany za żyda z kramikiem – uciekł”.

– Aj waj! aj waj! – krzyczał Moszko, tańcując z radości po pokoju – chwała Bogu! co tych Prusaków szelmów zbili. Aj, waj! Ny, ma szczęście ten Błazun, co uciekł; jemuby zaraz powiesili? prawda paniczu?

– Z pewnością – odrzekł młody człowiek. – Ale jemu zlapi i powieszą; Moszko mówi, co jemu powieszą, bo to ganew, szwarc jur, zbójnik. Nu, nu, będzie teraz Prusakom. Jak to paniczu, Bochnię, Wieliczkę i….

– I Drezno – podpowiedział młody człowiek – a wylądowali w Gdańsku.

– Tak, tak, wysiadli w Gdańskie, sy git – mówił Moszko. – Ale niech panicz lepiej napisze, bo ja zapomnę. Ja zaraz wracam do Łomaz i prosto idę do ks. S., wun jeszcze nima gazete; jak jemu powiem, to wun się będzie cieszył, chyba mnie kieliszek wudkie da za to.

Jako objaśnienie dodać należy, że Moszko był już nieco ciętym; pod wpływem więc szpagatówki radość z powodzeń francuzkich była jeszcze większą. Młody człowiek napisał przeczytaną depeszę, a Moszko łyknąwszy na drogę, poleciał do Łomaz.

Ks. S., ówczesny proboszcz unicki w Łomazach, należał do rzędu księży, których Moszko nazywał swoimi; śpieszył zatem co prędzej podzielić się z nim dobrą wiadomością.

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 62. Kraków, Środa dnia 24 Maja 1882.

18)

(Ciąg dalszy).

W kilka dni potem Moszko zjawił się znów w tym dworze.

– No cóż? – pytano go – bardzo się cieszył ksiądz S.? dostałeś kieliszek wódki za depeszę?

– Aj waj! – odrzekł, krzywiąc się Moszko, co panicz robi, co ja miał wstydu, to strach. Jak ksiądz przeczytał, tak śmieje się i mówi:

Moszku, jaki ty głupi, toż to nie fortece i nie w Prusach te miasta. Ale jegomościuniu, ja mówię toż tak stało na gazetach. A ksiądz mówi: Aj, jaki ty głupi Moszku, to strach; toż z ciebie kpią, a ty wierzysz. A tu przyszła pani i panny i wszystkie czytają i śmieją się i wołają: Moszku, jaki ty głupi! A mnie takie wstyd. Już ja teraz mc me wierzę.

Takie i tym podobne figle, robione z Moszkiem, nietylko go nie, obrażają, ani humoru mu nie psują, ale także nie przeszkadzają politykować i nosić, jak dawniej, nowin po dworkach, które zawsze odwiedza jako prawdziwy przyjaciół.

III.

Wewnątrz miasta Łomaz panowało tradycyjne w czasie zimowych odwilży błoto. Choć dachy pokrywała gruba warstwa śniegu, na ulicach jednak utworzyła się gęsta, czarna masa, na przebycie której nielada siły i odwagi trzeba było. Na środku rynku w potworzonych jeziorach pluskały się gęsi i kaczki, a w rozrobionej zaś czarnej masie rozkoszowały się nierogate stworzenia. Parę rogatych i brodatych stało melancholijnie zadumanych; bo na całym obszarze rynku, ani nawet na bocznych ulicach nie było ani jednego włościańskiego wozu, z któregoby nieco słomy wyciągnąć można było, ani jednego konia z torbą na głowie, którą przegryzłszy, dostałoby się nieco obroku na dodatek do podanej na śniadanie miotły.

Rowami, ciągnącemi się po obu stronach ulic, reprezentującemi rynsztoki i kanalizacyę miejską, płynęła z szumem woda ku wielkiej uciesze nie tylko gęsi i kaczek, ale – także młodych obywateli mojżeszowego wyznania, stawiających na niej młynki, lub spławiających kunsztownie z resztek gontów, przez tate wyrabianych, zbudowane tratwy i czółenka, ku pożytkowi zaś niewiast Izraela, mających pod ręką wodę do prania bielizny, mycia garnków i inne domowe potrzeby.

Pomimo że brzydka zimna pora i trudność w przebywaniu ulic nie zachęcały nikogo do porzucenia ciepłej chaty, jednak przed domem naznaczonym tablicą z dwugłowym orłem, gdzie mieściła się kancelaryja wójta gminy, stała spora gromada ludzi.

Byli to mieszkańcy Łomaz, oczekujący przybycia naczelnika ziemskiej straży z Białej. Zbrojne apostolstwo bowiem przycichnąwszy nieco latem, znów z jesienią z nową siłą rozpoczęte, trwało bezustannie.

Świętojurca Gomela, który zajął w Łomazach miejsce wygnanego do Galicyji szanownego księdza Starkiewicza, niejednokrotnie skarżył się do władz o brak zupełny dochodów z parafji. Pogardzając odstępcą parafjanie, żadnych od niego posług religijnych nie żądali; cerkiew stała zawsze pustkami; to wszystko więc chciwemu popowi, zmuszonemu ograniczać się na samej tylko pensyi, bardzo się nie podobało.

Wskutek powtarzanych zatem skarg przybywał naczelnik zaprowadzić porządek. Epifan Iwanowicz Gubanjew, jeden z gorliwszych apostołów schizmy na Podlasiu, niegdyś oficer piechoty, obecnie naczelnik straży ziemskiej z Biały, przewyższył gorliwością przełożonych i kolegów swoich i pozostanie na długo w pamięci wieśniaków.

Łomazy były jednem z pierwszych pól popisu jego gorliwości, na którą bardzo wiele rozmaitych przyczyn się składało.

Sławny pijak i karciarz, przez to wiecznie w długach i bez grosza przy duszy, musiał koniecznie szukać bocznych dochodów, bo pensyja nie wystarczała. Żydzi za długi jej nie aresztowali, nie z braku chęci wprawdzie, lecz z obawy przed panem naczelnikiem, któryby tysiącznymi sposobami dokuczyć i zemścić się za to potrafił, tylko w dniu wypłaty topniała ona zwykle na zielonym stoliku.

Grając zaś zwykle z równymi sobie, lub wyższymi nawet czynem, nie mógł grać na kredkę, przez to często bywał w ambarasie, nieraz nawet wielkim, mianowicie w środku kwartału. Do pensyi było daleko; żydki albo unikali spotkania z panem naczelnikiem, albo grzecznie odnawiali pożyczki, klnąc się na duszę, ciało, żony i bachory, że poniosłszy wielkie straty w handlu, grosika nie mają przy duszy, pomimo więc najszczerszej chęci wygodzenia p. naczelnikowi, któremu lepiej, jak samym sobie wierzą, nic pożyczyć nie mogą.

Nie mając zaś takiego prawdziwie moskiewskiego sprytu w wynajdywaniu źródeł dochodu, jak jego kolega i przełożony naczelnik powiatu Aleszko, łapówek dostawał nie wiele, chciał zatem gorliwością w sprawie nawracania Unitów zasłużyć sobie na gratyfikacją, lub orderek jaki, do którego by pensja przywiązaną była.

Ściągane z Unitów kontrybucje, w których Aleszko dozwalał mu udziału, nie wystarczały. Jedna część z nich musiała iść do guberni, z drugiej partem leoninam zatrzymywał Aleszko, dopiero resztę dzielono między niego i paru urzędników z kancelarji gubernatorskiej, których pomoc i dyskrecja do tego geszeftu potrzebną była.

W dodatku gorliwością tą chciał zmyć ciążące na nim podejrzenie rządu i dawne pułkowe grzeszki.

Jeszcze jako oficer, będąc nadzwyczaj liberalnych, nawet nihilistycznych przekonań, należał do spisku oficerskiego przed 1863 rokiem. Udział ten wykryto; choć więc się wykręcić potrafił, był zawsze padazritielen.

Mając styczność z kasą pułkową, potrzebując zaś wiecznie pieniędzy, nadruszył takową, co jeszcze byłoby niczem, w moskiewskim bowiem rządzie kradzieże rządowych pieniędzy są na porządku dziennym, ale wykryła się nadto jakaś gruba i brudna szacherka, hańbiąca nawet moskiewskie szlify, do których bardzo wiele rzeczy przysycha, nie odbierając bynajmniej blasku.

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 63. Kraków, Piątek dnia 26 Maja 1882.

19)

(Ciąg dalszy).

Oddany pod sąd, usiłował zastrzelić się; nie dokazał tego jednak i tylko nieszkodliwie się skaleczył.

Wyleczono go; przy staraniach potrafił jakoś tę sprawę zatuszować; z pułku wszakże wystąpić musiał, bo groziło haniebne wypędzenie. Przeszedł więc do policji i został naczelnikiem straży ziemskiej Bialskiego powiatu.

Tak więc były spiskowiec, liberał, stał się policjantem, vulgo szpiegiem; te dwie, bowiem nazwy w Moskwie mają jedno znaczenie.

Pomimo to jednak, czasami przy kartach i kieliszku w gronie zaufanych, kiedy jedna i druga wypróżniona butelka poszła pod stół, Gubanjew odzywał się liberalnie. Przyznając się do gruzińskiego pochodzenia, wołał:

– Wa mnie wolnaja krow kipit!

Po wytrzeźwieniu się liberalne przekonania szły w kąt, wolna krew przestawała się burzyć, a pseudo Gruziniec i nihilista Gubanjew był tylko zwyczajnym strażnikiem, czyhającym na każde podejrzane słówko i robiącym donosy, aby pozyskać względy rządu i co zatem idzie, orderek i gratyfikację.

Wybrawszy się na misję do Łomaz, polecił wójtowi zebrać mieszczan przed kancelarją, gdzie go też od kilku godzin oczekiwali. Choć był w mieście, nie pokazywał się jednak; zajechawszy bowiem do dowódcy stojącej tu kozackiej baterji, pokrzepiał się śniadaniem przed rozpoczęciem apostolstwa, które miało przysporzyć dochodów popowi Gomele.

IV.

W kwaterze pułkownika kozackiej baterji gwarno było i wesoło.

Prawie wszyscy oficerowie byli zebrani, gdyż mieli wraz z dowódcą asystować przy czynnościach Gubanjewa i udzielać mu pomoc. Tymczasem zajadano smacznie i suszono liczne kieliszki.

– Nu para nam uże gaspada – odezwał się Gubanjew, kończąc kieliszek wina.

– Nie śpieszcie się jeszcze Epifan Iwanowicz – rzekł pułkownik – jeszcze wcześnie; mieszczanie się pewnie jeszcze nie zebrali.

– To nie może być – odrzekł Gubanjew – kazałem im zgromadzić się na godzinę ósmą, a teraz już blizko jedenasta, muszą zatem być wszyscy.

– Wsio rawno, niech poczekają trochę – powiedział pułkownik – czort pobieri mużyków, a my możem jedną i drugą jeszcze butelkę wypić.

– Jabym był nie od tego – odrzekł Gubanjew – wolę przecież czas spędzać w miłem towarzystwie, jak męczyć się i objadać z tym przeklętym narodem. No szto diełat – służba, zresztą trzeba raz skończyć tę przeklętą sprawę.

– To też jak się mużyki na zimnie wystoją, będą mięksi – rzekł pułkownik.

– Już ja i tak z tymi sukinsynami poradzę – mruknął Gubanjew – zaciskając pięść.

– Czy tylko pewni tego jesteście Epifan Iwanowicz? – zapytał jeden z oficerów – mużyki twarde bestje, nie łatwo ugiąć się dadzą.

– No już ja poradzę – bądźcie spokojni – odpowiedział Gubanjew.

– Czyby nie lepiej było – odezwał się drugi z oficerów, znany Kalinin – zarządzić egzekucyją? to środek może praktyczniejszy od innych, bo chłopu najciężej płacić.

To mówiąc, uśmiechnął się, przyszły mu bowiem na myśl dobre interesa, jakie robił na egzekucjach. Z nich to potrafił sobie zebrać ładny kapitalik, kupić powóz i trójkę koni, nadto stroić żonę, na coby pensja porucznikowska nie wystarczyła. Wieśniacy podlascy płacili suknie jedwabne i biżuterje pani Kalininowej, jak również karty, konie, szampańskie i różne inne przyjemności panu.

– Egzekucyje na później – odrzekł Gubanjew – pierwej użyjemy innych środków.

Tymczasem służba nalała kieliszki, wzięto się do kończenia proponowanej przez pułkownika butelki, a gawędka przeskoczywszy na inne zupełnie pole, wybiła z głowy towarzystwu czekających mieszczan. Wtem wszedł kozak, meldując, że do p. naczelnika przyszedł wójt miejscowy.

– Niech wejdzie – rzekł Gubanjew.

Kozak wyszedł, a na jego miejsce ukazał się wójt łomazki Karpowicz, który oddawszy głęboki pokłon, pokornie zatrzymał się we drzwiach.

Był to tęgi wysoki chłop, z dużą czarną brodą, z fizjognomii podobny do kacapa, które to podobieństwo zwiększało chytre, złośliwe spojrzenie.

Karpowicz należał do tych nielicznych, którzy stawszy się wiernymi sługami caratu, uległszy poprzednio obietnicom Moskwy, dopomagali jeszcze do ciemiężenia swoich. Renegat zawsze bywa najpodlejszą istotą, wstydząc się odstępstwa, mści się za nie na tych, co uczciwymi pozostali; chciałby prześladowaniem do tego samego ich skłonić, aby przez to siebie we własnych oczach usprawiedliwić.

Najsroższych zawsze mieliśmy prześladowców w zmoskwiczonych Polakach.

Karpowicz należał do ich liczby; na szczęście nizkie stanowisko, jakie zajmował, nie pozwalało mu robić wiele złego, starał się jednak, ile możności, najwięcej dokuczyć mieszkańcom rządzonej przez siebie gminy.

– Nu sztóż? – zapytał Gubanjew.

– Czy Wasze Wysoko Błahorodje – zapytał z ukłonem Karpowicz – każe jeszcze czekać mieszczanom! bo już chcą się rozchodzić.

– Ach padlecy! – krzyknął Gubanjew – jak śmieją, kiedy kazałem czekać?

– Ja też to im powtarzam – odrzekł Karpowicz – ale oni mówią, że czekają od ósmej godziny, a tu blizko południe, więc nie chcą dłużej.

– Sukinsyny ! – rzekł Gubanjew – którzyż to tak mówią?

(Dalszy ciąg nastąpi).

 

Gazeta Krakowska, Nr. 64. Kraków, Niedziela dnia 28 Maja 1882.

20)

(Ciąg dalszy).

– A już to ci, Wasze Wysoko Błahorodje – odpowiedział Karpowicz – co nie tylko sami najbardziej nieposłuszni Władzy, ale jeszcze innych podburzają.

– Jakże się nazywają? – zapytał Gubanjew.

– O wielu ich jest – odrzekł wójt – już ja na miejscu Waszemu Wysoko Błahorodje wszystkich wskażę. Ale same główne herszty to Teodor Derlukiewicz, Cydejko, Szatałowicz i kilku innych.

– Sukinsyny, ja im dam! – rzekł Gubanjew.

– Żeby to Derlukiewicz swoje dzieci ochrzcił – mówił Karpowicz – toby i inni to zrobili, bo się na niego oglądają.

– Już on ochrzci – mruknął Gubanjew.

Dwóch młodych oficerów kozackiej artylerji, niedawno przybyłych z nad Donu, stało na boku, rozmawiając po cichu.

– Patrzno, jaka to podła fizjognomja u tego wójta – szepnął jeden do drugiego.

– Pierekińczyk zawsze padlecom – odszepnął tamten.

– Jabym dał jemu naprzód skosztować pletni, a kozakom przykazałbym, aby ręki nie żałowali – szepnął znów pierwszy.

– Oj warto – odszepnął drugi – sprawiedliwiej daleko wziąść jego pod pletnie, niż tych, których skarży; bo tamci ludzie porządni, a on padlec.

– Dziwię się, że Gubanjew go słucha – szepnął pierwszy. – Jabym łotrowi zęby wybił i za drzwi wyrzucił.

– Alboż Gubanjew lepszy – odrzekł drugi. – Dla czegóż służy w ziemskiej straży? Powiedz, czy byś przeszedł z baterji do policji, nawet na wyższy stopień?

– Ma się rozumieć, że nie – rzekł pierwszy. – Lepiej być smarowozem, albo chlebopiokiem, niż policjantem.

– No, para uż gaspoda – odezwał się Gubanjew, wstając i biorąc czapkę.

– Czy pójdziesz? – zapytał pierwszy z młodszych oficerów kolegi.

– A to poco? – odrzekł zapytany – czy to tak przyjemnie patrzeć, jak mordować będą biednych ludzi! To rzecz takich Gubanjewów, nie moja, ja idę do domu.

– I ja z tobą – rzekł pierwszy – obejdzie się tam bez nas.

Towarzystwo całe wyszedłszy z kwatery pułkownika, ruszyło ku kancelarji, z wyjątkiem tych dwóch oficerów, którzy odłączywszy się od reszty, skręcili w boczną uliczkę.

V.

Zbliżywszy się do kancelarji, Gubanjew przyśpieszył kroku i wpadł w środek gromady mieszczan, oczekujących jego przybycia.

– Gdie Fiedor Derlukiewicz? etot buntowszczyk – zapytał.

– Jestem – odrzekł, występując wezwany.

– Ty sukinsyn, padlec! – wrzasnął ze wściekłością, przyskakując do niego Gubanjew. – Czom nie chrestisz dietiej? – I nie czekając odpowiedzi, schwycił Derlukiewicza za brodę i zaczął bić po twarzy.

– Hej! bieritie jewo! – krzyknął na kozaków, których kilkunastu odkomenderowanych pod jego rozkazy stało z pletniami w pogotowiu.

Rzucili się wezwani, porwano nieszczęśliwego, obalono na ziemię, a ściągnąwszy z niego ubranie, zaczęto na znak Gubanjewa siec.

On tymczasem rzucił się na jakiegoś staruszka, stojącego na boku i zaczął go bić po twarzy.

– Ty sukinsyn! – wołał – czom nie chrestisz dietiej?!

– Ależ ja nie mam małych dzieci Wielmożny naczelniku – wołał bity, któremu krew się ustami rzuciła. – Moi synowie dawno już żonaci, nie tylko pochrzczeni.

– Wriosz padlec! – wrzeszczał Gubanjew – uderzywszy jeszcze kilka razy starego, tak że się obalił, zaczął deptać obcasami po głowie.

– Hej wojt! – krzyknął – zaraz zabrać mu dzieci i zanieść do cerkwi.

– Wasze Wysokobłahorodje – rzekł wójt, podstępując – on prawdę powiedział; małych dzieci nie ma. Starszy syn ma przeszło 40 lat, a młodszy 30.

– Tak – rzekł Gubanjew – odstępując od leżącego na ziemi pokrwawionego starca. – Nu, aszibsia, paszoł won starik – dodał, kopiąc go nogą.

Stary nie wstawał, kazał więc dwom strażnikom odnieść go do domu.

Derlukiewicza tymczasem bito; Gubanjew przyskoczył doń i zapytał, czy ochrzci dzieci, lecz nie odbierając odpowiedzi, zaczął go kopać nogą, nakazując kozakom, aby lepiej ćwiczyli.

Nahajki krajały ciało, krew płynęła strumieniem; wreszcie musiano zaprzestać egzekucji, bo bity zemdlał, więc odniesiono go.

– Bieri etawo! – krzyknął Gubanjew, wskazując pierwszego z brzegu, którego kozacy pochwyciwszy, zaczęli siec. On zaś tymczasem rzucał się na mieszczan, szarpał za brody i włosy i bił po twarzach. Wreszcie zziajany, zmęczony musiał się wstrzymać. Kozacy tymczasem wskazanego ćwiczyli.

– Etawo! – krzyknął, wskazując innego i znów rozpoczęła się egzekucyja.

– Tego bijcie dobrze – dodał wójt – to mój kum.

Gubanjew nie mógł dostać na miejscu; lecz bolały już ręce od kilkogodzinnego bicia; podniósł więc kamień z ziemi i nim bił po twarzach i głowach stojących; nadto coraz to innego wskazywał kozakom do ćwiczenia. Lecz i bicie kamieniem zmęczyło go; stanął więc i dyszał.

Kilkunastu oćwiczonych leżało bez zmysłów; Gubanjew znów wskazał nowego.

– Nie żałujcie ręki i pletni – dodał wójt – to mój siostrzeniec.

– Ty kto takoj?! – krzyknął nagle Gubanjew na jednego z mieszczan.

– Cydejko – odrzekł tenże.

Ze względu na brak dostępu do numeru 65 „Gazety Krakowskiej” uzupełnienie brakującej części na podstawie tekstu opublikowanego w tygodniku dla rodzin chrześcijańskich „Niedziela” nr 420 z 15 października 1882 roku.

– Ach ty sukinsyn! buntowszczyk! – wrzeszczał Gubanjew i rzucił się na niego trzymanym w ręku kamieniem.

Mieszczanin począł uciekać. Gubanjew porwał kawał cegły z ziemi i rzuciwszy za nim, ugodził go w plecy, następnie drugim kamieniem w głowę.

Padł ugodzony, a ten przyskoczywszy do niego, zaczął deptać nogami i tłuc obcasami.

Zadowolony wreszcie, zostawił okrwawionego Cydejkę i przyskoczył do innego, chcąc go w twarz uderzyć. Zmordowane jednak ręce odmówiły posłuszeństwa; chciał wymyślać, lecz zachrypł już od ciągłego krzyku, schwycił go więc oburącz za włosy, a nachyliwszy raz i drugi, ukąsił w twarz.

Tymczasem ćwiczono ciągle.

Pułkownik i oficerowie stali, patrząc z zadziwieniem na szaleństwa Gubanjewa. Pewne zakłopotanie malowało się w ich twarzach; nie spodziewali się przy czemś podobnem asystować i czuli, że część hańby tych postępków na nich, jako świadków, spływa.

Pojmowali, że można było ćwiczyć nawet do śmierci, kiedy taki był rozkaz, lecz należało przecie zachować choć jakiekolwiek formy sprawiedliwości, pytać przecież pierwej o co, dać jakiś rozkaz, a dopiero nieposłusznych karać.

Lecz kazać ćwiczyć pierwszego z brzegu, nie wiadomo za co i po co, brać interes rządowy, jeszcze taki, który go zupełnie nic obchodzić nie może, tak do serca; żeby aż samemu rzucać się na ludzi, nadto jak żak jaki, rzucać kamieniami lub kąsać, jak pies, to już za wiele.

Było to tak okropne poniżenie, sponiewieranie własnej godności, że nawet dla niewolniczych żołdaków moskiewskich zdawało się haniebnem.

– On wściekły albo szalony być musi – rzekł jeden z oficerów do drugiego.

– Kanieczno – odrzekł tamten – człowiek przy zdrowych zmysłach takby przecież nie dokazywał.

– Za wiele pił dziś rano u pułkownika – odezwał się trzeci.

– Nawet najwięcej upiwszy się, takby nic szalał – dodał czwarty – gdyby nie był wściekłym albo waryjatem.

– Bądź co bądź – odezwał się inny – będę wiedział teraz, że koło Epifana Iwanowicza niebezpiecznie, bo kusajetsia kak sobaka.

– Prawdziwie bieszennaja sobaka – mruknął pierwszy.

– Noc już się zbliżyła, dość było oćwiczonych, dość osobiście obił Gubanjew, kilku nawet pokąsał, nie stało kamieni do rzucania, zmęczony, zziajany, zachrypnięty, stanął i dyszał ciężko.

Zbliżył się pułkownik.

– Epifan Iwanowicz – rzekł – dajcie już pokój dzisiaj, reszta na jutro, chodźmy lepiej na herbatę.

– Charaszo – odrzekł Gubanjew – rzeczywiście będzie już dość na dziś. Paszli won padlecy – krzyknął na mieszczan – jutro o ósmej zebrać się znowu. Ty wójt, w dwie godzin ściągnąć po dziesięć rubli z dymu kontrybucyi i przynieść do mnie.

Wydawszy te rozkazy, odszedł z pułkownikiem i oficerami; mieszczanie także co prędzej zaczęli się rozchodzić.

(Dokończenie nastąpi)

 

Dalszy ciąg na podstawie tekstu opublikowanego w tygodniku dla rodzin chrześcijańskich „Niedziela” nr 421 z 22 października 1882 roku.

VI.

– Fu kak umajałsia – rzekł Gubanjew, padszy na krzesło w kwaterze pułkownika, gdzie już czekała herbata i stoliki do kart.

– Wy bo to zanadto na seryo bierzecie – rzekł jeden z oficerów.

– Inaczej nie można – odrzekł Gubanjew – tych sukinsynów należy koniecznie przestraszyć.

– Ale czy to pomoże? – zapytał drugi.

– Zobaczycie, że pomoże – rzekł Gubanjew.

– No, dajmy temu pokój – odezwał się pułkownik, któremu rozmowa o widzianych niedawno scenach nie była przyjemną. – Siadajmy lepiej do herbaty, a może zagramy w karty.

– Charaszo – zawołał Gubanjew, któremu się oczy na widok zielonego stolika zaiskrzyły. – Ale czemu ten bestja wójt nie przychodzi? – mruknął, dotykając pustej kieszeni.

Wtem wszedł dieńszczyk, meldując wójta; Gubanjew wybiegł do przedpokoju, gdzie tenże czekał.

– Oto kontrybucyja Wasze Wysokobłahorodje – rzekł z ukłonem Karpowicz, podając paczkę asygnat.

– Charaszo – rzekł Gubanjew – biorąc ją i chowając do kieszeni – ruszaj sobie.

– A kwitu Wasze Wysokobłahorodje nie da? – zapytał wójt.

– Nie potrzeba – odrzekł – paszoł won!

Wójt wyszedł, Gubanjew wesoły wrócił do pokoju i siadł za zielonym stolikiem, rzucając na karty wziętą kontrybucją.

Grano do północy, popijając herbatę z rumem, którego dolewano sowicie, lecz szczęście jakoś niesłużyło Gubanjewowi i kontrybucyja przeszła w ręce kozackich oficerów.

Na drugi dzień w asystencyi strażników i kozaków stanął wśród zgromadzanych przed kancelaryją mieszczan.

– Na kalenja! – wrzasnął, rzucając się między nich i okładając pięścią, kogo dosięgnął.

– Stawtie ich na kalenja – krzyczał na Moskali.

Wkrótce zmuszono wszystkich zebranych uklęknąć.

– Budiete chadit w cierkow sukinsyny!? – krzyczał.

Kilka nieśmiałych głosów odezwało się:

– Budiem.

– Budiete chrestit dietiej? – wołał.

– Budiem – rzekło znów kilku.

– Budiete posłuszny naczalstwu?

– Budiem – odrzeknięto.

– Nu, pomnitie pawinowatsia – wrzeszczał Gubanjew, chodząc wśród klęczących i kopiąc niektórych nogami. – Pomnitie pawinowatsia! bo ja wsiech was zasieku.

Z temi słowami wsiadł na bryczkę i odjechał do Biały.

Dzikość Gubanjewa, ani też groźby jego nie wiele skutkowały; choć bowiem kilkoro dzieci ochrzczono, choć kilku słabszego ducha zaczęło uczęszczać do cerkwi, ogół jednak pozostał ten sam; kiedy zaś przyszło do zbierania podpisów na schizmę, obmówiono ich.

Dalszy ciąg znajduje się w przywołanym numerze „Niedzieli”, a tu kontynuacja za „Gazetą Krakowską”:

 

Gazeta Krakowska, Nr. 66. Kraków, Piątek dnia 2 Czerwca 1882.

22)

(Ciąg dalszy).

Rozpoczęto egzekucję wojskową w sposób dobrze Podlasianom znajomy, która kilka tygodni nieszczęśliwych mieszczan dręczyła.

Zabierano zboże i inwentarze, ściągano kontrybucje, fantowano ich, wielu poszło do więzienia, skąd następnie wysłano ich na Sybir.

Kilkanaście rodzin do zupełnej nędzy przyprowadzono; nic to jednak nie pomogło; kilku zaledwie znalazło się słabszych, co dało podpisy.

Gubanjew za gorliwość okazaną nie tylko w Łomazach, ale i innych wioskach Bialskiego powiatu, nie został tak wynagrodzonym jak się spodziewał.

Dostał wprawdzie jakiś orderek, ale niższego stopnia, przy którym pensji żadnej nie było i tylko trzysta rubli gratyfikacji, którą nadto tego samego dnia przegrał do urzędnika z biura gubernatora, co mu ją doręczył.

Strasznie więc był niekontent, choć z drugiej strony pocieszało go, że ostatecznie zatuszowano ową sprawę pułkową, co mu tyle kłopotu robiła.

Śmiano się z niego, że za uderzenie jedno w twarz nie dostał nawet całej półtory kopiejki, t.j. trzech groszy polskich, za taką więc zapłatę nie warto się było fatygować. Uczciwsi zaś Moskale dali mu przydomek: bieszennoj sobaki, t. j. wściekłego psa.

V.

Mołytwa.

Boże! szczoś Polszczu czerez dowhi lita
Protiw każdomu boronił worohu,
A potem daweś nas na pośmiech świta,
Nasław nezhodu, newolu, trewohu.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech wsi znów budem jednaja rodyna.

Kołyś to Lachy na wojni stawały,
Płatyły hroszy na potreby kraju,
Za to my pole im, sobi orały,
Byłyśmo w zhodi, żyłyśmo jak w raju.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech wsi znów budem jednaja rodyna.

Pryszły Moskali i wsio pomeszały,
Wsio nam mośkowśki poradok zawiły,
W wecznu newolu nas panom oddały,
I na zachuby z nimi poswaryły.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Niech wsi znów bud jednaja rodyna.

I szcze ne hodi naszoj horkoj doli,
Bo teper wiru od nas odbirajut,
A kto z nas joho ne słuchaje woli,
To honiat w Sybir, albo zabiwajut.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech zmiłowania pryjde hodyna.

Mnoho już naszych ty worohi złyi,
Hdeś tam daleko od nas pohnali,
To w szczo obernutsia siroty tyi,
Kotorym batków moskali zabrali.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech zmiłowania pryjde hodyna.

Wże Pratulińskie i Drelowśkie lude,
Za wiru naszu krow swoju dali,
O Światyj Boże! pokul toho bude,
Dowho nas budut muczyty moskali.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech zmiłowania pryjde hodyna.

Żal sia, żal Boże naszoj poczali,
Nech majem swoje pola i chaty,
Nech dity naszy ne berut w moskali,
A pany dla nas budut, jak braty.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech zmiłowania pryjde hodyna.

Werny nam Boże, werny dobru dolu,
Dawnijszu sławu i dawny dostatek
Daj nam prawdiwu, ne mośkowśku wolu,
Nechaj ze dworów i maleńkich chatok
Prosiat tia Boże i twojoho Syna,
Nech wsi znów budem jednaja rodyna.

Nelekko dawna powernetsia dola,
Chrystos krow leju, sam odkupiw lude,
To koły taka Boże twoja wola:
Nech desiat zhyne, sto szczaśliwych bude.
Prosim tia Boże i twojoho Syna,
Nech zmiłowania pryjde hodyna.

Koniec tomu pierwszego.

[1] Słownik pseudonimów pisarzy polskich XV w. – 1970 r. Tom IV, A-Ż, red. E. Jankowski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1996, s. 30.

[2] L. Hordejuk, Powstaniec i literat rodem z Dubowa, Słowo Podlasia, nr 39/2009, za: Łomaskie strony, nr 7 (33) lipiec 2012.

[3] Słownik pseudonimów pisarzy polskich XV w. – 1970 r. Tom II, J-Q, red. E. Jankowski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1995, s. 678.